Rumunia 2011

Plan wyjazdu do Rumunii pojawił się dwa lata temu czyli jeszcze 2009 roku lub nawet nieco wcześniej. Na pewno wtedy, zakładałem objechać Maramuesz zahaczając o Transalpine lub trasę Transogarską wraz z dowolną ekipą z wybranego forum 4x4. Plany były bardzo ambitne, niestety skończyły się na remoncie auta, co pochłonęło cały budżet wyjazdu. Tym samym Rumunia musiała poczekać do następnego roku. Zapracowany rok minął bardzo szybko i również szybko zaczęło się przygotowywanie do wyjazdu. Pytania, jak, dokąd i którędy nękały głowę aż w końcu nadszedł dzień wyjazdu i... na małej kartce zapisanych było trzynaście głównych punktów. Reszta to zwykły spontan...

Pierwszy poranek.
Toyota LC.




Spakowani. Gotowi na wyjazd. Ja, czyli Gerard, Magda i Landek. Zapakowani wyruszyliśmy w kierunku Czech.
Pierwszy nocleg spędziliśmy nad małym jeziorkiem w okolicach Pardubic. Poranek przywitał nas słońcem i dobrymi humorami. Po szybkim śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku Węgier. Po drodze okazało się, że przez pospiech i moją pomyłkę, jakimś cudem nie mamy wgranych map Słowacji i Węgier do naszego Garmina. Szybka decyzja..zatrzymujemy się na stacji paliw z WiFi i zaciągamy screeny map na laptopa. Dziesięć minut później mieliśmy już mapki na "Tygrysie".

Teraz czekała nas monotonna trasa autostradami w stronę Budapesztu. Obmyślamy na bieżąco plan: zatrzymujemy się przed Budapesztem, śpimy, rano zwiedzamy i dalej w drogę - kierunek Oradea-Rumunia.
Utrzymując stałą prędkość na poziomie lekko powyżej 90km/h dogoniła nas stara Toyota na francuskich numerach. Obładowana po sam sufit lekko bujała się na boki spychana powietrzem pchanym przez ciężarówki. Z dwoma zapasami na dachu i wesołymi pasażerami w kabinie. Szybka wymiana uśmiechów, machanie rączkami i zdjęcia w czasie jazdy. Fajnie, że ktoś jeszcze jedzie w podobnym kierunku. Zostało nam jeszcze jakieś 50km do Budapesztu. Szukamy noclegu. Zjeżdżamy z autostrady do pierwszej miejscowości. Szybki rekonesans. Jest miejsce. zapuszczona łąka jak okiem sięgnąć. Najbliższa asfaltowa droga oddalona o 300m. Cisza spokój, więc czas na kolacje.
Kolejny dzień zapowiada się upalnie. W końcu są wakacje więc nie ma co narzekać. Z namiotu wychodzimy około siódmej rano wygonieni przez pasażerkę Suzuki Jimmi, które przejeżdżało polną drogą w pobliżu. Pani, najwyraźniej w przejawie gościnności, obudziła nas głośnym HALO! Wstajemy. Szybki prysznic w ciepłej wodzie, która zdążyła się już nagrzać na dachu auta od rana. Śniadanie i pakowanie dobytku. Godzinkę później jesteśmy gotowi w drogę. Ruszamy.
Budapeszt.
Budapeszt. Nie mieliśmy dużo czasu by zwiedzać całe miasto. Mieliśmy ze sobą wydrukowaną jeszcze w domu i do tego na szybko, mapkę z zaznaczoną trasą wycieczki 'na jeden dzień'.
Skróciliśmy ją do 6 godzin.
Osobiście nie przepadam za dużymi miastami. Nie lubię tłoku, korków i szumu metropolii. Budapeszt okazał się miastem, które na pewno nie raz jeszcze odwiedzę. Te wszystkie zabytki, miejsca ważnie i ważniejsze, widoki, panoramy, gmachy, pomniki zdają się być naprawdę swojego rodzaju czymś więcej niż tylko kawałkami betonu ułożonymi w całość, którą tworzą. Ogólna czystość miasta i ład, który tam panuje zachęca do zwiedzania. Malownicze ciasne uliczki pełne są restauracji, pijalni wina czy kawiarenek. Wszystko jest zadbane i tętn życiem. W pobliżu starego miasta znajdujemy GeoCache koło punktu medycznego i niedaleko zaparkowanego Disco3. Wracamy do auta bo czeka na nas jeszcze jakieś 300km w do Rumuńskiej granicy.

Chyba największy żuraw jaki widziałem...
Ten dzień nie obył się bez przygód. Do Rumuńskiej granicy mieliśmy mniej niż 50km kiedy zaczęliśmy szukać noclegu. Powoli się ściemniało. Postanowiliśmy zjeżdżać co jakiś czas z głównej drogi w poszukiwaniu spokojnego miejsca na nocleg w bezpiecznej odległości od zabudowań. Wjechaliśmy na przyjemną szutrówkę wśród pól kukurydzy ciągnących się po horyzont. Pierwsza droga w prawo - ciągnie się bez końca. Kolejna - widać zabudowania. Wjeżdżamy w kolejną. Szybko się kończy. W środku pola kukurydzy jest nawet wykoszona trawa. Dziwne... to na prawdę trawa! Wielkie krzaki maryśki na przestrzeni kilku arów. częściowo pościnanych i przygotowanych. o nie miejsce dla nas. Szybki odwrót i jedziemy szukać dalej. Parę kilometrów dalej, przy głównej drodze natrafiamy na równo przystrzyżoną przez stado owiec łąkę. Zostajemy! Zaraz po świcie budzi nas dźwięk około setki dzwonków, które wiesza się na szyi owiec i szczekanie pasterskiego psa. Jest pies, musi być i pasterz. Pierwsza myśl- to czy jest na nas zły, że rozbiliśmy się mu na łące. Jest. Był na tyle blisko, że widział nasz namiot i samochód. Kiedy zobaczył i nas postanowił podejść. Wymiana uścisków dłoni i paru zupełnie niezrozumiałych zdań utwierdziła nas w tym, że możemy zostać ile chcemy bo w ogóle mu nie przeszkadzamy a łąka jest taka duża, że każdy się pomieści. Nawet dzwoniące owce. Przed wyjazdem uzupełniamy wodę ze studni z żurawiem, z której pojone były owce. Wg. Garmina do Rumunii mamy jeszcze jakieś 30km! HURA!
Granica Węgry - Rumunia.

Granice Rumunii mijamy na wysokości miasta Oradea. Wygląda jak lekko zaniedbane. Pierwszy kontakt z tym miastem zaczynamy od spotkania z koleżanką Magdy, Cristina. Podpowiada nam co warto zobaczyć w okolicy i pomaga pobrać pieniądze z bankomatu. Ku naszemu zdziwieniu, relacja między walutami jest niemal jeden do jednego. Chwile plotkujemy i ruszamy dalej. naszym celem na dziś jest jaskinia Meziad. Szybko tankujemy na najbliższej stacji paliw i w drogę. Pojawiają się pierwsze widoki. Po naszej lewej stronie widzimy góry Maramuresz. Robimy kilka fotek i lecimy dalej. Planowo będziemy tam za kilka dni bo najpierw jedziemy na południe. Pierwsze
godziny w Rumunii coraz bardziej utwierdzają nas w tym, że na brak pięknych widoków nie będziemy mogli narzekać. Wszędzie górki, pagórki, konie z wozami, krowy i małe urokliwe wioski. Szukając drogi do jaskini zupełnie nieświadomie wjeżdżamy do cygańskiej wioski. Tam oblega nas kilkoro dzieci oraz dwie cyganki. Jedna z nich od razu pyta nas o dolary w zamian za pomoc, uświadamiamy sobie, że to nie był najlepszy pomysł. Udało nam się zmienić temat rozmowy i wypytać którędy mamy jechać. Kiedy dzieci dostały garść cukierków wskazała nam orientacyjny kierunek.

Pan Land Rover w całej swojej wesołości.
Zatrzymujemy się przed jaskinią. Naszą uwagę zwraca chodząca między ludźmi sarna szukająca łatwego pożywienia. Wchodzimy do jaskini. Jej pierwszy taras zatyka nam dech. Jest naprawdę wielki a strop jaskini znajduje się wyżej niż 30m. Odnajdujemy mały korytarz, którym udajemy się wgłąb jaskini. Po około 120m okazuje się, że korytarz jest ślepy. Później dowiedzieliśmy się, że jaskinie zwiedza się z przewodnikiem a jej główny korytarz, który był zamknięty i ma długość ponad 4km!
Wracamy do auta bo przed nami kolejna jaskinia! Twierdza Ponor! Szybka kanapka i jedziemy dalej. Poruszamy się asfaltowymi drogami, które miejscami mają szutrowe łaty. W końcu asfalt się kończy a pod kołami Landa pojawiają się drobne dziury. Okazuje się, że jest to odcinek drogi, która obecnie jest w trakcie budowy. Zaczyna padać. Droga wije się przez 25km między skałami. Wycieraczki nie nadążają zrzucać dużych ilości wody. Widok pionowych skalnych ścian z prawej, a rwącej rzeki z lewej strony, ubranych w opadającą ze zboczy mgłę sprawia, że czujemy się jak w jakimś tropikalnym lesie. Przed nami pojawia się znak zakazu wjazdu z wielka tablicą informacyjną w języku rumuńskim. Zatrzymujemy się. Pierwsza myśl - tak daleko zajechaliśmy więc musi być jakaś alternatywna droga, która minęliśmy. Nagle nie wiadomo skąd pojawia się jakiś pan i widząc nasze auto oraz tablice rejestracyjne macha do nas przyjaźnie wskazując, że możemy jechać dalej. Długo nie myśląc wbijam gaz w podłogę. Dobrze że nie zawróciliśmy! Częściowo rozryta przez koparki droga zaczyna piąć się coraz wyżej i wyżej. Zaczynają się ostre podjazdy i ciasne zakręty. W spływającym błocie Landowe koła zaczynają buksować. Czas na blokadę mechanizmu różnicowego. Jedziemy dalej. Z drugiego biegu zrzucam na pierwszy. Silnik zaczyna się dławić. Czas na reduktor. Tak pokonujemy parę kilometrów zanim wyjeżdżamy na bardziej płaski odcinek drogi. Trafiamy na pole namiotowe. Nie duża polana, przedzielona szutrową drogą, która kończy się zaraz za zakrętem oraz małym strumieniem przez który przejeżdżamy by znaleźć kawałek płaskiego terenu na rozbicie namiotu.

Wszędobylskie i ciekawskie koniki.
W miejscu tym, stoją dwa małe bary, w których można kupić piwo i artykuły spożywcze. Jest też 'budka' ratowników górskich. Zanim na dobre wyszliśmy z samochodu dopadła nas burza. Woda lała się chyba wiadrami na tyle, że Land postanawia zamienić się w wielki pojemnik na wodę. Kapało do środka chyba z każdej możliwej uszczelki! Bezcenny jest widok misek napełniających się wodą w środku auta, ustawionych na klamotach leżących w bagażniku. Dziesięć minut później o burzy przypomina tylko podwyższony stan wody, oraz unosząca się para wodna wzdłuż strumienia, która miesza się z dymem palonych ognisk.

Kolejny dzień budzi nas ciepłem słońca. Plan na dziś to Twierdza Ponor! Szybkie śniadanie i ruszamy. Pakujemy wszystko do Landryny i zostawiamy ją na poboczu szutrowej drogi, tak by zwolnić miejsce biwakowe kolejnym przyjezdnym. Witamy się ze stadkiem koników i lecimy dalej. Wg. Garmina, do przejścia mamy jakieś trzy do pięciu kilometrów. Droga to wąski odcinek przejezdny dla terenówki, gdzie dalej zamienia się w wąską pieszą ścieżkę, na której by się minąć z nadchodzącymi z przeciwka, któraś ze stron musi ustąpić. Pierwszy przystanek na zdjęcie robimy nad...nazwijmy to przepaścią. Ścieżka dochodzi dosłownie na około półtora metra nad krawędź skały, która urywa się pionowo. Do dna jest około 100m. Dalej ścieżka prowadzi szczytem przepaści aż w końcu sprowadza nas pod wejście do jaskini, przed którym stoi mała grupka ludzi. Szlakiem prowadzącym prawie pionowo w dół schodzimy do wejścia groty.
Wejście do Twierdzy Ponor.
Wejście do jaskini. Nad nami znajduje się skalna ściana wysokości kilku pięter a pod ziemie prowadzi wąska kręta ścieżka. Na moje oko dno jaskini znajduje się jakieś 50m poniżej miejsca gdzie stoimy. Chwile odsapnęliśmy i schodzimy na dół. Słychać szum wody i czuć powiew wilgotnego powietrza, w którym wirują cząsteczki wody. Wewnątrz jaskini płynie strumień, przy którym spaliśmy. Na ścianach jaskini widać, że woda niedawno opadła o jakieś pół metra. Na drugim końcu korytarza widzimy światło. Postanawiamy się tam dostać po częściowo zanurzonych w wodzie kamieniach. W świetle latarek, szumu wody i na mokrych kamieniach okazuje się to niezłą zabawą. Pamiątkowe foto i wychodzimy z jaskini. Po drodze okazuje się, że weszliśmy tam "mniejszym" wejściem. To "większe" ma ponad 70m wysokości i to nim do wewnątrz wpływa strumień.

Transalpina.
Kolejny punkt turystyczny w Rumunii to trasa 67C, czyli Transalpina. Zamierzamy jeszcze tego samego dnia dojechać na tyle blisko tej trasy, by poranna podróż w tamtym kierunku była tylko proformą.

Noc spędzamy nad rzeką. Przy opuszczonej cementowni jakich tutaj pełno. Rano podnieceni faktem spotkania z Transalpiną szybko pakujemy sprzęty i w 30minut jesteśmy gotowi do drogi! Rytualne napełnianie kanistrów z wodą i GO!
Droga pnie się do góry. Garmin potwierdza, że na każde 50m pokonanych do przodu, poruszamy się również w górę o jakieś 10!
W pewnym momencie zatrzymujemy się na skrzyżowaniu. Z niedowierzaniem patrzymy na siebie, mapę, garmina i na otoczenie za oknem. To koniec trasy dla której tu przyjechaliśmy? Niemożliwe! Przed nami zatrzymuje się Szkot na skuterze. Zabieram mapę i idę zapytać gościa czy się nie zgubiliśmy. Na moje pytania otrzymuje odpowiedź... That`s it. This was 67C... Okazuje się ze ponad stu kilowy facet przyjechał małym skuterkiem ze Szkocji do Rumunii przez Estonię, Łotwę i Litwę, a tydzień temu był w Warszawie, która mu się bardzo podobała i zamierza tam jeszcze wrócić.
Transalpina.
Szkot rusza w lewo. My w prawo. Coś tu nie gra, ale jedziemy dalej...

Licznik nabija kilometry dziurawej asfaltowej drogi. Jedziemy wzdłuż koryta rzeki przy której rozbitych jest kilkanaście cygańskich namiotów zbudowanych z niebieskiej plandeki opartej na kilku grubszych patykach. Po ilości porozrzucanych śmieci widać, że mieszkają tu dłużej niż parę dni. Droga zaczyna piąć się ku otaczającym nas szczytom. Wjeżdżamy coraz wyżej mijając po drodze maszyny do budowy dróg. Asfalt wygląda na nowy. Nagle naszym oczom ukazują się bezdrzewne szczyty gór. Wyglądają znajomo! Widzieliśmy je już wcześniej w internecie na zdjęciach naszych znajomych.

Jest...to właśnie trasa Transalpina. Niestety już cała wyasfaltowana. Mimo tego widoki zapierają dech. Asfaltowa ścieżka wije się między górami. Droga sprawia wrażenie, jakby miała skończyć się przepaścią tuż na kolejnym zakręcie.
Na jednym z łuków natykamy się na dwa osiołki. Są oswojone i gdy tylko zatrzymujemy auto podchodzą do nas. Szybko łapiemy za aparat i robimy sesję zdjęciową. Osiołki dają się pogłaskać. Nie wiedziałem, że ich sierść może być taka gęsta i miła w dotyku. Cala przyjemność spotkania z parą osiołków oczywiście nie była darmowa. Cwaniaczki natarczywie odprowadziły nas pod auto nie odstępując na krok. Zrozumieliśmy, że trzeba je czymś poczęstować. Najwyraźniej suchy chleb przypadł im do gustu, bo kiedy już siedzieliśmy w aucie, te zaglądały do wewnątrz. W międzyczasie mija nas szkot na swoim skuterze machając z pozdrowieniami. Parę kilometrów dalej, na jednym ze szczytów zatrzymujemy się by odnaleźć GeoCache. Garmin ląduje w rękach a my biegamy po łące. jest! Niewielkie plastikowe pudełeczko schowane pod kamieniami kryje w sobie kilka małych zabaweczek oraz książkę zwaną logbookiem. W ramach zasady "zabierz i zostaw", zabieramy stamtąd malutką porcelanową świnkę, w zamian zostawiając piękne czerwone Porsche i nasz wpis w logbooku. Podziwiamy górski krajobraz, w którym skały mieszają się z chmurami sprawiając wrażenie nieustającego ruchu.
Opuszczając okolice Transalpiny wyczuwamy swąd palonego plastiku. Pierwsza myśl - pali się instalacja elektryczna. Wyłączamy zasilanie nawigacji i lodówki, wyłączamy radio zatrzymujemy auto. Maska w górę, oględziny. Nic nie widać a i zapach ustał. No dobra, włączamy wszystko i sprawdzamy instalacje elektryczną. Na pierwszy rzut poszły wszystkie przekaźniki. Klikają, działają nie grzeją się. Niby wszystko okej aż nagle znowu czuć ten duszący zapach. Chwile składania faktów i okazuje się, że przełącznik świateł mijania pali się w środku. Postanawiamy dokończyć na dziś zaplanowaną trasę bez świateł dziennych. Dużo nie zostało więc jedziemy. Co prawda w Rumunii jest obowiązek jeżdżenia na światłach przez cały dzień, ale mało Rumunów go przestrzega. Nam "mrugały" chyba wszystkie auta jadące z naprzeciwka. Kiedy już znaleźliśmy odpowiednie miejsce na spędzenie nocy, a Magda przygotowywała kolacje, ja zabrałem się za założenie dodatkowego przełącznika świateł wpinając się na krótko w instalację elektryczną Landa. Udało się! Mamy światła!  
Widok na Góry Fogarskie.

Kolejną gwieździstą i ciepłą noc spędzamy około 50km od gór Fogarskich, które widać na horyzoncie ze wzgórza, na którym rozbiliśmy nasze małe obozowisko. Dostaliśmy się tutaj wąską i krętą dróżką przebiegającą między polami i sadami. Jak się okazało rano, ścieżka wyjeżdżona była przez mały traktor samoróbkę, którym trzech Rumunów było wożonych do pracy przy koniach.  

Poranek, jak co dzień przywitał nas ciepłymi promieniami i bezchmurnym niebem. Zapowiada się ciekawy dzień zwłaszcza, że do zwiedzania na dziś jest zapora nad jeziorem Vidraru. Rytualnie już napełniamy nasze kanistry wodą z pobliskiej rzeki. Okazuję się, że mapy które posiadamy są na tyle niedokładne, że przejeżdżamy jedno ze skrzyżowań, na którym mieliśmy skręcić w stronę trasy Transfogarskiej. Zatrzymujemy się w środku wioski i postanawiamy jechać pierwszą lepszą leśną ścieżką na azymut. W końcu wszystkie drogi prowadzą do celu więc niczym nie ryzykujemy! Leśna ścieżka wygląda ciekawie. Las przypomina parki narodowe w Polsce. Jest gęsty, dziki i ciemny. W ten upalny dzień, cień był nam potrzebny. Wg. Garmina przejechaliśmy już jedną trzecią odległości. Nagle na środku naszej leśnej ścieżki pojawia się Roman. Rumuńska ciężarówka załadowana po brzegi drewnem a obok niej czterech Rumunów. Trochę ta sytuacja podniosła nam ciśnienie, ale jeden z nich zaczął z uśmiechem coś do nas mówić i pokazywać, że nie ma tędy przejazdu. Pokazałem mu mapę tłumacząc dokąd jedziemy a ten, w swoim języku, dalej coś nam tłumaczył machając odmownie rękoma. Zrozumieliśmy, że droga jest zasypana przez kamienie na wysokość połowy auta i nigdzie nie dojedziemy. Zauważyliśmy, że nasi nowi koledzy mają problem z odpaleniem swojej ciężarówki. Postanowiliśmy zaciągnąć ich kawałek na kinetyku, by ich rozrusznik się odwiesił. Byli pod wrażeniem naszej krótkiej taśmy kiedy land szarpnął obładowanego Romana ruszając go z miejsca. Niestety nic to nie dało nawet przy drugiej i trzeciej próbie. Pomogło dopiero, ręcznie zrobione zwarcie przy rozruszniku za pomocą płaskiego klucza. Ciężarówka zagadała, Rumunii podziękowali, my również i z uśmiechamy na twarzach pojechaliśmy w swoim kierunku. No dobra...ale dalej nie wiemy jak wrócić na właściwą trasę. Postanawiamy szukać pomocy w poprzedniej wiosce. Zatrzymaliśmy sie przed domem. Siedziało tam starsze małżeństwo i właściwie od razu pospieszyli nam z pomocą. Nie wiadomo skąd podszedł jeszcze jeden pan i jeszcze jedna kobieta. Każdy miał coś do powiedzenia. Każde z nich się przekrzykiwało w swoich racjach nic dla nas nie zrozumiałych. W końcu uniwersalny język migowy pozwolił na sprecyzowanie odpowiedzi i w końcu wyszło...że musimy się wrócić jakieś 5km i skręcić w lewo. No to jazda!
Zapora na jeziorze Vidraru.














Wskazujący palec Magdy, czyli głównego Land nawigatora, trafił na właściwą linie wyznaczającą drogę na mapie co nawet potwierdził Pan Garmin. Bogatsi o przygodę z Romanem od drzewa i rozmówki polsko-rumuńskie jedziemy we właściwym kierunku. Znowu zaczynają się serpentyny, redukcje biegów, świst turbiny i dźwięki migawki aparatu, przerywane głębokimi westchnieniami i kiwaniem głowy, które mają znaczyć "jak oni to zrobili?". Ciekawym uczuciem jest, kiedy patrzysz na sąsiednią górę, na której asfaltowa wstążka przerwana jest tunelem wyżłobionym w skale lub swego rodzaju balkonem wiszącym kilkadziesiąt metrów nad przepaścią. Zza jednego z zakrętów wyłania się tama. Jest naprawdę wielka i również robi takie wrażenie. Jej betonowe 480 000 metrów sześciennych zbrojonego betonu, 166m wysokości budowane przez 5 lat pokazuje wielką skale budowy. Turystów przyciąga jak magnes. (Dla amatorów plucia z czwartego piętra, taka tama to wielkie wyzwanie. Prędzej się znudzisz niż doczekasz lądowania ślinianych baniek.;) Ruchem kieruje tu policja i ustawia auta na małym parkingu. Udajemy się w stronę pomnika postawionego tu z okazji budowy tamy. Przepychamy się między turystami chcącymi zrobić sobie zdjęcie bo jest naprawdę z czym. Widok jeziora pośród wysokich skał otaczających czystą, zielonkawą wodę jest naprawdę mocny. Kilka fotek i szukamy geocache schowanego tu niedaleko. Zatrzymujemy się na jednym z zajazdów przy drodze, z którego widać tamę. Okazuje się, że służy on głównie za toaletę. Klniemy sobie pod nosem z tej okazji parę razy bo okazuje się również, że współrzędne geocache są błędne. Odpuszczamy sobie szukanie w tych warunkach bo przed nami jeszcze dziś trasa Transfogarska.Pniemy się w górę. Znowu redukujemy biegi a kłęby spalin za nami, widać pewnie z kosmosu. Wjeżdżamy na wysokość około 1800m n.p.m. kiedy słońce chowa się za górami. Wg. map jesteśmy z drugiej strony szczytu, za którym są serpentyny Transfogarskiej. Zjeżdżamy z asfaltu i postanawiamy tutaj spędzić noc. Sceneria wygląda naprawdę ciekawie. Za nami wodospad wysokości ponad 20m i trzy rumuńskie Dacie oraz Defendera na francuskich blachach do którego machamy z wzajemnością.
Trasa Transfogarska.

Pyszna obiadokolacja przygotowana przez Magdę, podczas gdy ja przeglądałem Landowi mechaniczne zakamarki, pozwoliła nam się odprężyć i ochłonąć z emocji całego dnia. Przed nami dwa wysokie na prawie 2,5tys m. szczyty. W dole wiję się droga oświetlana co jakiś czas światłami wyjących samochodów, czyste powietrze, rozgrzewająca Palinka, niebo pełne gwiazd tych wiszących jak i spadających. Fajnie tak sobie posiedzieć z daleka od domu w świadomości, że marzenia się spełniają a z każdym kilometrem jest się dalej od domu a kolejne jutro będzie jeszcze bardziej ciekawe.

Tym razem pobudka jest zupełnie inna. Namiotem szarpie silny wiatr. Jest zimno i średnio przyjemnie. No cóż, pogoda zmienną jest. Śniadanie jemy ubrani w kurtki a w międzyczasie opuszcza nas Defender.  Raz słońce, raz pada deszcz...eh i jeszcze te rytuały z kanistrami.
Land pnie się w górę. Słuchając naszego przyjaciela, przestaje mnie zastanawiać fakt, dlaczego wczoraj te auta tak wyły. Jest dosyć stromo ale wkręcamy się do tunelu. Wyjazd z niego prowadzi w wielkie zamieszanie. Jest korek i wszędzie samochody i zagubieni turyści. Postanawiamy wyjechać z tego zamieszania zatrzymując się kawałek dalej przy drodze na kilka zdjęć. Pierwsze wrażenie...to jak ktoś ten makaron tutaj upchał. Asfaltowa nitka wije się w nienaturalny sposób. Każdy z zakrętów jest odpowiednio profilowany, a jazda w nich sprawia, że czujemy się w nich bezpiecznie nawet kiedy słychać wycie opon. Jeremy Clarkson miał rację, że upchano tutaj najlepsze zakręty z torów wyścigowych świata. 

Zamek Rasnov.
Góry Fogarskie zostały za nami. Kolejny większy punkt naszej podróży to Morze Czarne. Po drodze postanawiamy zahaczyć jeszcze o zamek w miejscowości Rasnov. Zamek o tej samej nazwie, to niegdyś schronienie dla chłopów uciekających przed wrogami. Pełnił formę obronną. Obecnie, z wielkim napisem widocznym z kilku kilometrów, jest ciekawym obiektem do zwiedzania. U podnóża zamku znajdują się małe kramiki w których można coś przekąsić a sprzedawcy namawiają na kupno malin czy jagód z pobliskiego lasu. Wstęp na zamek to jedyne 5Lei od studenta (około 5zł). Cena wydaje się śmiesznie niska kiedy minie się mur zamku i przypomni sobie, jak dla przykładu, wygląda Chojnik ze swoją ceną za bilet. Mijamy bramki wejścia podążając wąskimi uliczkami. Co kawałek, w dawnych lokalach mieszkalnych są sklepy z pamiątkami. Można tu kupić kartki pocztowe jak i gadżety związane z samym zamkiem jak i krajem Drakuli. Wszystko wydaje się nowe i czyste zachęcając do zwiedzania. Dziedziniec zamku to miniaturowy kwietnik z różami, a za nim znajduje się drewniany taras, z którego widać całą panoramę miasta z Górami Fogarskimi w tle. Udaliśmy się jeszcze poniżej napisu Rasnov by poszukać kolejnego GeoCache. Tym razem schowany był w skalnej szczelinie. Małe pudełko zawierało kilka małych zabawek i oczywiście logbook, w którym się wpisaliśmy. Zamek zaliczony - kierunek Bukareszt!

Bukareszt - stolica Rumunii.
Właściwie to nie wiem jak to się stało, ale jakoś pominęliśmy fakt głębszego zwiedzania tego miasta. Może dlatego, że nie lubię dużych miast a myśl o kąpieli w słonej wodzie była silniejsza. Nie ważne. Nasza wycieczka przez miasto polegała na znalezieniu wyjazdu w kierunku jedynej autostrady nad morze oraz odnalezieniu kolejnego GeoCache. Pokręciliśmy się trochę autem i trochę na pieszo. Ukrytego skarbu nie znaleźliśmy bo prawdopodobnie podczas niedawnego remontu parku ścięto drzewo, w którym mógł być Cache.
Nie ma to jak metropolia. Jedne znaki są, innych nie ma. Kręcimy się w kółko co potwierdza rysowany przez Garmina ślad. Źli na siebie zdjęcia robimy z samochodu. Mijamy kolejne opuszczone hotelowe budynki. Miasto wydaje się lekko wymarłe bądź dawno w nim nie inwestowano. W porównaniu do Budapesztu jest tu raczej średnio chociaż
tylu Range Roverów i Disco serii 4 w życiu nie widziałem. Po drodze robimy zakupy w naprawdę wielkim Carefourze. Kiedy wychodzimy ze sklepu, zaczepia nas z wyciągniętą ręka w naszym kierunku, około dziesięcioletni chłopiec. Rozumiemy, że chodzi o pieniądze, więc szybko odpowiadamy w języku angielskim, że nie mamy pieniędzy, ten w zamian rzuca w nas obraźliwymi gestami i słowami tak, by inni klienci słyszeli. Eh...

Jest znak.. Constanta (Morze Czarne) skręcamy, jedziemy! Mkniemy autostradą. Ruch jest spory. Landek leci jak oszalały. Przez otwarte okna szumi nam wszystko i wszędzie. Łykamy kilometry aż dojeżdżamy do kurortu! prawie znikąd wyrasta gęste miasto. Znowu zaczynają pokazywać się nowe Range Rovery, Lexusy Mercedesy naprzemiennie mieszając się z szyldami McDonalds i KFC czy innych takich globalnych firemek. Jest tłoczno więc z tej okazji stajemy w korku. Liczne hotele i pola namiotowe zapraszają do siebie na noc. Ceny wydają się atrakcyjne, ale my tu nie po to. Szukamy czegoś na dziko. Kawałek za zabudowaniami udaje nam się dojechać nad samą wodę. Stanęliśmy Landem dosłownie 30m od linii brzegu. Jesteśmy szczęśliwi. Kilka fotek i mmsy do znajomych z naszym małym sukcesem! Rozglądnęliśmy się wokoło. Stoimy więcej niż 300m od kiosku z piwem z prawej, a z lewej mamy główki portu. Żadnej tablicy nie było, inne auta stoją na plaży tak blisko wody, że prawie myją swoje kołpaczki. Szybka decyzja... tu będziemy spali. Na plaży. Przy szumie morza. Geniusz!




GLiM nad Morzem Czarnym.

Rozbijamy namiot. Również rytualnie, bo codziennie dmuchamy materac. Obiadokolacja już się robi jest cudnie. Co jakiś czas trzeba tylko odgonić, jakąś muszelką, wygłodniałe bezpańskie psy, ale to nie burzy przyjemności chwili. Jest ciemno, czas na kąpiel w Morzu Czarnym! Ręczniczek, kosmetyczka, obowiązkowe butki do wody bo plaża to zmielone muszelki wbijające się w stopy, czołówka na głowę i do wody! Nie zdążyliśmy dotknąć stopami wilgotnego piasku kiedy pod naszego Landunia zajechała policyjna Dacia. Szybko podeszliśmy w ich stronę i z uśmiechem na twarzy zaczęliśmy pytać o co chodzi... Angielski język tu nie pomógł, rosyjskiego nie znaliśmy więc został szeroko stosowany - migowy. No camping - to wszystko co zrozumieliśmy i że w zamian, że już namiot stoi to 100EUR extra mandatu. Nie było znaku zakazu choć panowie policjanci twierdzili, że jest! Skoro już mamy dostać mandat za nic, to niech kwota będzie niższa. Magda, ze swoim darem przekonywania, napisała na piasku 100 po czym skreśliła i napisała 20. Tylko tyle euro mieliśmy. Policjanci kiwnęli głową że taka kwota może być. Zapisali sobie w kapowniku moje dane z prawa jazdy, zrobili dwa zdjęcia telefonem komórkowym i odjechali bez słowa ani kwitka. Czyli zwykła, wymuszona łapówka. Chcieliśmy ich na drugi dzień podkablować na komendzie ale baliśmy się, że niechcący przyznamy się do przewinienia i będą nam jeszcze kazali dopłacić 80EUR do pełnej kwoty. Z drugiej strony, za 20EUR, wynajęliśmy sobie kawał plaży nad morzem.

Plaża Morza Czarnego.
Rano budzi mnie głośne burczenie w brzuchu. Nie moim, nie Magdy, a psa, stojącego tuż obok namiotu. Wyszedłem z namiotu odstraszając mała psią watahę. Hmm.. czas na plażowanie! Słoneczko jak zawsze z nami, temperatura odpowiednia, no to zaczynamy! Na śniadanko kawka i kanapki z plażowym piaskiem, od którego w lekkim wietrze nie można było się ustrzec. Wiatr się wzmaga więc na mnie ląduje cieniutki polar, podczas gdy Magda twardo opala swoje ciałko. Co chwile dojeżdża jakieś auto z plażowiczami. jedni bladzi, inni opaleni tak, jakby przed chwilą ktoś przejechał ich lakierem w kolorze mahoniu. No dobra...czas na kąpiel. Okazuje się, że w wodzie jest cieplej niż na plaży. O ile jest się w tej wodzie zanurzonym. Odległość około 50m od brzegu pozwala na zanurzenie ciała do pasa. Również ta odległość daje ciekawy wgląd na panoramę miasta Constanta jak i całej plaży. Leżenie plackiem i czekanie na efekty przypalenia słońcem szybko staje się nudne. Postanawiamy więc pokręcić się trochę i pozbierać muszelki, których tu nie brakuje. Ogólnie, tak muszelkowego piasku nigdy nie widziałem. To, z czym stykają się stopy to nic innego, jak zmielone przez fale muszelki. Niektóre są na tyle wredne, że zmielone nie do końca, wbijają się w te stopy właśnie. Udaje nam się znaleźć miejsce, w którym znajdujemy naprawdę duże morskie wapienne skarby. Postanawiamy zbierać je dla znajomych. Mi udało się znaleźć dwa kraby, które trafiły w najlepsze dla nich miejsce - pod maskę, przyczepione tyrytkami zaraz koło silnika, gdzie nabierały różowego kolorku.
Puste przestrzenie Doliny Dunaju.

Ruszamy w stronę Doliny Dunaju. Po drodze mijamy rafinerie Pertromu. Za nimi krajobraz zmienia się. Wioski nie tętnią już życiem jak kilka kilometrów wcześniej. Ludzie wydają się być schorowani a dzieci bawią się w kałuży na ulicy. Zapada zmrok a my wciąż nie mamy miejsca na nocleg. Pojawiają się pagórki porośnięte trawami. Decydujemy się na nocleg za jednym z nich. Wjeżdżamy pod górę po drodze mijając rozpadającą się hodowle zwierząt i opuszczony budynek. Prawdopodobnie służył on, jako przepompownia wody spływającej do wielkich betonowych rowów melioracyjnych, którymi poprzecinane były pola. Jest już ciemno kiedy rozbijamy namiot. W promieniu ponad pięciu kilometrów widać tylko trawy, pola i jedno większe wzgórze. Posiłek przygotowujemy sobie w świetle lampy roboczej. Nagle, z ciemności wydają się słyszeć dzwonki owczych przewodników stada i bardzo odległe szczekanie psa. Przez chwile głupiejemy, bo nie potrafimy określić odległości, w jakiej jest od nas stado owiec. O poranku okazało się, że staliśmy na ścieżce, którą pasterz wyprowadza owce na łąkę. Dokładnie tym szlakiem, przez środek naszego obozu przeprowadził pokaźne stadko na całodniowy pobyt na łące. Przyjazny gest z naszej strony, czyli pozdrowienie ręką, został odwzajemniony jego uśmiechem. Pewnie wczoraj w nocy był równie mocno zaskoczony naszą obecnością, co my jego.

Zamczysko Enisala.
Postanawiamy zobaczyć stare zamczysko Enisala, do którego kierujemy się wg. współrzędnych spisanych z GoogleEarth. Mijane przez nas miejscowości nie tętnią życiem z taką siłą jak ich wielkościowe odpowiedniki z północno zachodnich części kraju. Znudzeni szukaniem utartych szlaków, próbujemy przedostać się do celu poprzez polne ścieżki. Napotkany przez nas rolnik w środku, właściwie niczego, tłumaczy nam, że zamek jest parę kilometrów stąd a na dodatek nie w kierunku, w którym się poruszamy. Trafiamy na resztki asfaltu wzbijając w powietrze tysiące drobinek kurzu. Po kilku przejechanych kilometrach natrafiamy na drogowskaz do zamku. Położony jest na wzgórzu, z którego widać deltę Dunaju częściowo porośniętą trzciną. Panuje tutaj niesamowita cisza, którą co jakiś czas przecina delikatny wiatr niosący zapach morskiego powietrza.
Kolejnym przystankiem są błotne wulkany. Wąska asfaltowa droga ciągnie się między łagodnymi pagórkami. Docieramy na miejsce, gdzie za wejście pobierana jest oplata przez starszego pana, który z uśmiechem mówi do nas "byśmy nie palili wulkanów". Stąd widać już zupełnie różna krainę, jaką tworzą nieduże stożki błota. Przy wejściu poznajemy trójkę przyjaciół, którzy po Rumunii podróżują na stopa. Pierwsze ważenie w spotkaniu z wulkanicznym błotem - przecież to prawie jak gips. Zimna, delikatna maź, która bardzo szybko wysycha. Sceneria dookoła tworzy krajobraz zupełnie obcej planety. Małe wąwozy wypłukane przez ściekające błoto najwyraźniej pozostają w tej formie od setek lat. Nasi nowo napotkani przyjaciele proszą nas, byśmy podrzucili ich do najbliższej miejscowości. Z racji bałaganu w aucie i ku naszemu zaskoczeniu, chętnie pakują się na dach Landka.
Ekipa z Wrocławia i Krakowa.
Dowiedzieliśmy się, że cała trójka podróżuje tak od około szesnastego roku życia i przez tyle lat, był ich to najlepszy autostop!
Kolejny dzień przywitał nas upalnym słońcem i rolnikiem prowadzącym dwie krowy zaprzęgnięte do drewnianego wozu. Znowu machnięcie ręki w geście przyjaźni, śniadanie i w drogę. Jutro czeka na nas skalny wąwóz Bicaz a dziś, niestety kawał drogi za kółkiem.
Słońce praży z góry, widoki rozciągają się po horyzont, a w powietrzu daje się odczuć duchotę. Burza! Tego nam brakowało! Szybko dało się zauważyć, że nie tylko my odczuwamy nadciągający deszcz. Rolnicy w zawrotnych prędkościach zabezpieczają snopki siana przykrywając je plandekami i różnego rodzaju płachtami. Zwierzęta dosłownie znikają z pastwisk. Zaczyna się! Robi się ciemno a pierwsze krople uderzają o szybę. Kolejnych już, wycieraczki nie nadążają zrzucać. Wiatr kołysze Landem. Postanawiamy zatrzymać się w środku pobliskiej wioski by przy okazji skonsumować wcześniej zakupionego przy drodze arbuza. Nie wiem jak często jadacie takie arbuzy, ale ta sztuka, nie dość, że był naprawdę słodki, to jeszcze przypomniał mi dzieciństwo. Kilka kęsów później znowu wzeszło słońce, a przy drodze pojawili się ludzie, zwierzęta i samochody. Jedziemy. Kawałek za wioską było chyba tornado. Drobne gałęzie i liście leżały na asfalcie tworząc gruby dywan. Jakieś szczątki drobnych przedmiotów naniesionych przez wiatr również tam leżały.

Wąwóz Bicaz.
Noc spędzamy na około 20km przed miejscem docelowym. Tu, rozbici nad małym strumieniem, jakieś 50m od drogi, drugi raz widzimy cyganów. Osiem wozów zaprzęgniętymi końmi, wiozło całą rodzinę w górę drogi. Dzieci, kobiety i paru mężczyzn wpatrywało się w nas z takim samym zaciekawieniem jak i my w nich.
Po porannych oględzinach auta wyruszamy na wąwóz. Zaczynają się pensjonaty. Numery rejestracyjne z różnych państw europy zaznaczają to miejsce jako często odwiedzane. Skały pną się coraz wyżej zaczynając otaczać nas z każdej strony. Zatrzymujemy Landa na najbliższym nie płatnym parkingu. Okazuje się, że tak naprawdę przejechaliśmy główną atrakcje całego wąwozu czy sam wąwóz. Cofnęliśmy się trochę na pieszo by zrobić parę pamiątkowych fotek, a na straganie poniżej kupiliśmy coś, co przypominało wielkiego zawiniętego w rurę naleśnika obsypanego palonym cukrem. Pyszne!
Trzeba przyznać, że Rumuni bardzo dobrze opanowali technikę grodzenia przesmyków między górami. Budują wszelakie tamy tak, by tworzyć piękne sztuczne baseny. Przy takiej tamie właśnie, spotkaliśmy Kaśkę i Michała jadących na rowerach oraz Gorzowską ekipę w Land Roverach. Takie polskie spotkane w środku Rumunii. Kiedy ci drudzy, zajęci byli robieniem zdjęć z tamy, my podjęliśmy rozmowę z Kaską i Michałem. Okazało się, że Michał jedzie rowerem z północy Norwegii do Syrii, a jego celem jest południe Afryki. Kaśka, dołączyła do niego w Suwałkach i dojedzie z Michałem do Turcji. A wszystko to na rowerach z alledrogo za 300zł, oczywiście lekko zmodyfikowanych na potrzeby turystyczne. Po dłuższej pogawędce i wymianie adresów ruszamy, niestety w przeciwnych kierunkach. Na pewno nie raz się jeszcze zobaczymy!
Na nas czeka już Maramuresz więc w drogę.
od lewej: Landryn, Magda, Kasia, Michał i Gerard.

Krajobraz za oknem zmienia się. Znikają potężne europejskie pensjonaty i skalne urwiska. Pojawiają się za to małe domki z drewna rozrzucone po zielonych łąkach, na których rozpasają swoje brzuszki owce, krowy czy konie. Zatrzymaliśmy się w małej wiosce. Tutaj, dzięki informacji od Kaski, odwiedzamy maluteńką kawiarenkę. Pani serwuje nam kawę i własnej roboty lody. Wierzcie mi lub nie, ale tak dobrych lodów nie jedliście! Mieścina wydaje się spokojna i zajęta swoim życiem. Co jakiś czas tylko ktoś spogląda na naszego zakurzonego Landa. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w stronę górskich szczytów. Piękne są! Słońce już delikatnie zachodziło doświetlając żółtawe trawy pagórków, kiedy zatrzymaliśmy się koło nowo wybudowanej cerkwi. Jeszcze nie skończona świątynia położona pomiędzy szczytami nad krętą drogą daje odczuć duchową równowagę tego miejsca. Robimy parę zdjęć i ruszamy dalej szukając miejsca na nocleg. Po przejechaniu paru kilometrów szutrową drogą przez las postanawiamy zatrzymać się na małej łączce tuż przy samej drodze. Podczas przygotowań do kolacji, drogą którą przyjechaliśmy przechodził, jak się później okazało, pasterz. Lekko chwiejnym krokiem, z uśmiechem i śpiewem na twarzy zatrzymał się obok nas. Zapytał po francusku czy przyjechaliśmy tu polować na niedźwiedzie, co bardziej zrozumieliśmy po śmiesznej gestykulacji.    

Ekipa z Krakowa.
  Poranek jak zwykle przywitał nas palącym słońcem. Okolica okazała się naprawdę cudowna. Przestrzeń gór Maramureszu. Cisza, spokój, śpiewające ptaki i zewsząd płynące dźwięki dzwonków zawieszonych na owczych karkach. Spakowani i gotowi pojeździć po górskich szlakach natknęliśmy się na polskich motocyklistów z Krakowa. Po rozmowie okazało się, że znamy się z forum4x4. Oni zafascynowani byli Landem, którego oglądali wymieniając poglądy a my, ich motorami. Ach te Afriki Twin...

Chłopaki pokazali nam fajny staw, do którego woda spływa ze źródeł wprost ze szczytów gór. Tym razem udaliśmy się tam pieszo. Spotkaliśmy tam grupkę polaków z plecakami. Dalej udaliśmy się szlakiem kilku cerkwi.  Jedne stare drewniane, ledwo trzymające się w całości. Inne nowe, wielkie, betonowe. Kosztownie zdobione zapraszają wiernych. Skręciliśmy w prawo kierując się znakiem ku kolejnej świątyni. Przejechaliśmy wioskę. Droga zamieniła się w wąski szlak, na którym ledwo mieścił się nasz Land Rover. Minęliśmy kilka domów, po czym zaczęliśmy wspinać się pod górę. W ruch poszedł reduktor i blokada. Wg. obliczeń i Garmina powinniśmy być na miejscu już jakiś czas temu bo tej dróżki nie ma na mapie. nagle wyjechaliśmy na kawałek płaskiego terenu. Jakieś pobojowisko. Budynek mieszkalny, trochę gruzu, trochę drewnianych belek, jakaś maszyna, stodoła, traktor. W naszym kierunku wybiegł mężczyzna. Rozmawia po angielsku. Jest studentem z Baia Spire. Dowiadujemy się od niego, że miejsce w którym się znajdujemy to pozostałości po bardzo starej drewnianej cerkwi, która została zniszczona, a w jej miejsce zostanie postawiona nowa. Oprowadził nas po dolnym ołtarzu i zachwycony naszą obecnością podarował nam dwa obrazki Marii i Jezusa oraz modlitewnik oczywiście w języku Rumuńskim. Bardzo miłe doświadczenie.  

Wesoły Cmentarz - Sapanta.
Kolejne dni spędzamy na eksploracji Maramureszu. Po drodze odwiedzamy Wesoły cmentarz w Sapancie. To chyba najbardziej rozreklamowane i na pewno jedno z najbardziej znanych miejsc w Rumunii północnej. Forma nagrobków jest na tyle oryginalna, że przyciąga turystów z całej Europy. Ręcznie, starannie wykonane nagrobki, malowane na niebiesko, są czymś nie spotykanym w Polsce. Z jednej strony ozdobnego krzyża wyrzeźbiona jest scena z codziennego życia, z drugiej zaś, scena przedstawiająca śmierć zmarłego wraz z krótką historyjką.  
W Sapancie spotkaliśmy dwie kobiety z Uniwersytetu Poznańskiego, prowadzące badania socjologiczne. Dowiedzieliśmy się od nich, że rodziny Rumuńskie są w większości wielodzietne, a starsze rodzeństwo przeważnie przez długie lata zarabia pieniądze za granicą przysyłając je swoim rodziną. Dzięki temu pewnie, ość częstym widokiem  w Rumunii są auta na angielskich tablicach rejestracyjnych.
Postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy i pokręcić się po ścieżkach i pagórkach. Widoki jak zwykle zapierały dech szczególnie wtedy, kiedy droga, która jechaliśmy, zwężyła  się na tyle, że musieliśmy przeciskać się Landem przez chaszcze. W jednym momencie, na naprawdę stromym odcinku zahaczyłem Landowym bagażnikiem o większe drzewko. Jako, że nie było możliwości cofnięcia się więcej niż 10cm, zmuszony byłem przepchać nogą drzewo tak, by zsunęło się po bagażniku z auta. Trochę stresu przy tym było. Po wieczór postanowiliśmy rozbić namiot na małej polance. Za plecami mieliśmy ogromną skalną ścianę zupełnie niepasującą do otoczenia a przed nami, piękny widok na dolinę wypełnioną czerwonymi dachami małej wsi.  
Pasterski piesior.
O poranku, jak zwykle już, obudziło nas stado owiec przechodzące przez nasze obozowisko. Tym razem w całym tym zgiełku zainteresował się nami pies. Siedział tak sobie w odległości kilku metrów i obserwował co my tam dobrego robimy. Akurat trafił na śniadanie więc jego cierpliwość została nagrodzona pysznym mięsem z konserwy zakupionej dzień wcześniej. Konserwa była na tyle smaczna, że nawet nasz gość nie chciał jej ruszyć. No cóż, nie można spodziewać się pyszności za 1,30 lei. Tego dnia udaliśmy się do Satu Mare mijając po drodze wioski pełne kontrastowej zabudowy. Domy, te starsze drewniane, te młodsze betonowe. Przy prawie każdym z nich stoi ogromna drewniana brama wykwintnie zdobiona drewnianą rzeźbą. Jedne są przerażająco wielkie, inne małe, skromne lecz urocze a jeszcze inne, podpierane są od tyłu, by nie przewróciły się ze starości.
Następną noc spędzamy nad rzeką Raul Somes. Równej wysokości trawa na brzegu zdradza nam, że jest to kolejne pastwisko roślinożernych stworzeń o czym przekonujemy się z rana kiedy odwiedza nas, tym razem dla odmiany, stado krów. Są na tyle ciekawskie, że nie przeszkadza im nasze towarzystwo i odważnie podchodzą na odległość paru metrów. Dziwne i krępujące to uczucie kiedy kilkanaście krowich par oczu wpatrzonych jest w ciebie.

Najbardziej ciekawska krowa.
To nasze ostatnie chwile na Rumuńskich ziemiach. Bierzemy się za wpisywanie kartek pocztowych dla rodziny i znajomych. Wspólnie smarujemy Landowe krzyżaki i inne ważne miejsca w międzyczasie przygotowując obiad kiedy postanawiamy, że po posiłku ruszamy w stronę naszego kraju...

Kolejną, dwudziestą pierwszą  noc spędzamy w... Landzie gdzieś pod Sosnowcem.



Rumunia to bardzo przyjazny kraj wbrew wszystkim legendom i opowieścią, które usłyszeliśmy od znajomych w Polsce. Ludzie są naprawdę przyjaźni i chętni do pomocy nawet w dziwnych sytuacjach czy miejscach. Jeżeli ktokolwiek zapyta, czy pojechalibyśmy tam jeszcze raz, bez wątpienia odpowiemy, że na pewno nie jeden! ;)



Gdzieś w Maramuresz.
Rumuńskie Aro.
Pamiątki z Morza Czarnego.

Gdzieś w Górach Bihor.

Okolice Transalpiny.

Cerkwia - Maramuresz.

Maramuresz.

Jabłka zrywane z dachu Landa - pyszne!

Ręcznie robiona pamiątka.

Jeden z kilku wąskich szlaków Maramuresz.
Twierdza Ponor od środka.

Gdzieś w Górach Bihor.
Koniki.

Maramuresz.

Jedna z wielu przydrożnych studni.

Błotne wulkany.

Białe kalosze - Bułgaria '84 i Maramuresz 2011.

Cerkwie i Magda w pożyczonej spódnicy.

Ciekawska i głodna sarna.
Przebyta trasa.