Albania 2014



Albania 2014

Trochę wstępu.
Są takie chwile w życiu, gdzie człowiek ma ochotę wszystko rzucić i pojechać w nieznane i nam prawie się to udało!
Jeszcze w czwartek mieliśmy jechać po raz trzeci do Rumunii. W niedziele rozpadła się ustawiona ekipa i w rozmowie przez telefon padło hasło Albania. W sumie – czemu by nie? Odległość podobna, auto przecież jest sprawne, na pokładzie mamy wszystko co potrzeba więc zbieramy informacje. Te, w internecie, sprowadzają się do tego samego dając wrażenie, że kolejny artykuł kopiowany jest od poprzedniego z delikatnym
przeredagowaniem. Przeczesujemy więc internetowe fora i obdzwaniamy znajomych. W większości kończy się to odpowiedzią – my byliśmy tu i tu, a reszta będzie w internetach. Tydzień uciekł jak zwykle bardzo szybko i nadszedł dzień wyjazdu. Magda w Szczecinie kupiła przewodnik po Albanii, który napisał
Stanisław Figiel i czytała go jadąc pociągiem do Zielonej Góry zaznaczając w nim co lepsze. Ja w międzyczasie przeglądnąłem fotki z Google Earth… Starczyło!
Magda, Lando i ja ruszyliśmy przed siebie.


Podróż do:

Naszą podróż do Albanii rozpoczęliśmy przejazdem przez Czechy, Austrię, Słowenię, Chorwację, Czarnogórę, Bośnię i Hercegowinę. Jadąc spokojnie i bez zbędnego ciśnienia rozłożyliśmy ją na trzy dni. Założyliśmy, że skoro Albania jest wielkości województwa Lubuskiego, to nie będzie tam zbytnie gdzie jeździć przez dwa tygodnie… jak się okazało – byliśmy w błędzie.

Na przejściu granicznym między Czarnogórą a Albanią poznaliśmy Steffana i Catherine z Austrii. Jechali Defem 90 i podobnie jak my, mieli dwa tygodnie na zobaczenie tego kawałka świata. Nockę spędzamy na sporej półce skalnej, która porośnięta drobną trawą służy za pastwisko. Rano okazało się, że mamy z niej wgląd na wyschnięte kryto rzeki, w które oczywiście wjechaliśmy.



Każdy, kto choć raz wpisał w wyszukiwarkę słowo Albania musiał też trafić na wzmiankę o Alpach Albańskich zwanych Górami Przeklętymi albo chociaż o mieścinie zwanej Theth. Ta mała wioska położona pośród wysokich szczytów zasiedlona jest zimą przez około 200 a latem 700 mieszkańców. Część z nich mówi dobrze po angielsku więc bariery językowe szybko znikają. Dla podróżnych jest tam camping a także przewodnik o imieniu Jimmy, który chętnie promuje to miejsce a także prowadzi wycieczki piesze. Będąc w samej miejscowości spotkaliśmy również młodego, jedenastoletniego chłopca, który płynnym angielskim zdradził nam kilka informacji na temat Theth i jej mieszkańców. Ubrany w koszulkę polo i modne przeciwsłoneczne okularki wyglądał bardziej na młodego biznesmena niż syna rolnika z gór.



W samym Theth można zobaczyć kościółek, który świetnie prezentuje się na tle panoramy górskich szczytów. Jest tam również wieża odosobnienia i wieża mieszkalna, wodny młyn i muzeum etnograficzne.Jadąc kilka kilometrów dalej w kierunku Shkoder przejeżdża się przez wąwóz. Warto się tam zatrzymać choćby na parę zdjęć. Stamtąd do Shkoder jest lekko ponad 50km drogą. Jazda na zredukowanych biegach i kąpiele w potokach pomogła rozłożyć nam ten odcinek na dwa dni przyjemnej jazdy.





Shkodra.

Spore miasto położone u podstaw gór z Zamku Rozafa, który dokładnie zwiedzamy, wygląda na spory kawałek miejskiej dżungli. Zatrzymujemy się tam na zakupy gdzie miejscowi zagadują nas po angielsku. Wtedy właśnie okazuje się jak dużo Albańczyków pracuje z Polakami za granicą i mają o nas całkiem dobre zdanie. Polecamy „różowe pączki” i lody w kształcie kaktusa.


Zamek Rozafa daje bardzo dobry wgląd na okolicę. U jego podstawy łączą się aż trzy rzeki.Kir, Lumi Drin, Lubi Buna. Ich ciemno turkusowy kolor hipnotyzuje na chwilę, a zgiełk żywych ulic miasta daje wrażenie prężnie działającego miejskiego mechanizmu.
Pod zamkiem spotykamy polską wycieczkę. Podczas wymiany zdań okazuje się, że standard biur podróży zrównał się do jednakowego schematu – zmęczyć klienta zabytkami i osadzić go w wygodnym hotelu z zimnymi drinkami. Sami klienci, którzy dali się na to złapać zazdrościli nam niezależności naszego starego Land Rovera mimo to kręcili głową, że taka podróż w naszym wykonaniu jest niemożliwa…

Kolejnym punktem podróży były ruiny Twierdzy w Lezhle oraz Zamek w Kruje. Zanim zaczęliśmy zwiedzać zamek, przeszliśmy się zabytkową uliczką targową, gdzie zakupiliśmy Rakiję. Wąska i urokliwa uliczka pełna jest pamiątek regionalnych „made in china” jak i tych regionalnych, które dostępne są na każdą kieszeń. Trzeba się jednak stanowczo targować ponieważ sprzedawcy przeliczając Leki na Euro potrafią konkretnie zawyżyć cenę. Warto więc nie przyznawać się do znajomości języka angielskiego i operować ichnimi pieniędzmi a wtedy jest większa szansa, że cena będzie odpowiednia produktowi.

Po Zamku Kruje zostaliśmy oprowadzeni przez przewodnika, który sam się do tego zaoferował. Opowiedział nam o historii tego miejsca, trochę o życiu jego mieszkańców wyuczonymi regułkami po czym zaczął namawiać nas do zapłaty za usługę, której de facto nie chcieliśmy. Zdesperowany zaczął namawiać nas na pozostanie w pobliskim hotelu- oczywiście bezskutecznie. Po powrocie do auta okazało się, że jakiś dzieciak próbuje wyłudzić od nas 3 Euro za rzekomy parking. Normalnie mu uciekliśmy.
Wyłudzanie czy namawianie na drobne zapłaty za „nic” w Albanii, moim zdaniem, nabierze tempa, ze względu na to, iż młodzi ludzie coraz częściej wyjeżdżają za granicę. Stamtąd przywożą język i obraz świata różny od tego, który znają, a usilnie chcą dogonić. Pogoń za Europą widać także na masztach, na których, obok flagi Albanii, powiewa flaga Unii Europejskiej. Po takich akcjach, jak ta parkingu, zastanawia mnie, czy Albania jest gotowa na bycie europejską – pytanie też – czy Polska była gotowa?

Miejsce na nocleg znajdujemy po zmroku na sąsiednim wzniesieniu. Rano okazało się, że podczas ustawiania auta wgnietliśmy amortyzator skrętu, co uniemożliwiało skręcenie kół w lewo, a tym samym dalszą jazdę. Szybka naprawa młotkiem i brzeszczotem okazała się niezbędna i znowu ruszyliśmy przed siebie.

Droga do Elbasan. 
 
Dla tych, którzy tak jak my, posługują się papierową mapą - ważna informacja. Droga w kolorze czerwonym, to taka po której da się normalnie jechać TIRem. Droga w kolorze białym to taka, po której da się jechać osobówką. Czasami asfalt tam bywa a w większości jest szuter, są też dziury a lokalesi jeżdżą tam starymi mercami. Drogi szare i inne to drogi raczej nie przejezdne osobówką lub przejezdne bardziej konno lub na osiołku.


Wybierając skrót na Elbasan przez Vrap wjechaliśmy właśnie w drogę „szara”. Na początku było wesoło. Kurz, szuterek, wąski mostek i znowu szuterek na przemian z fajnymi widokami. Później poszedł w ruch reduktor i wspinaczka na blokadzie. Zarys śladu jaki rysował nam Garmin pokrywał się z tym z papierowej mapy – co znaczyło, że jedziemy dobrze. W końcu dojeżdżamy do gospodarstwa skąd zdziwiona naszą obecnością Pani tłumaczy nam, że za tymi trzema górami jest droga na Elbasan i trzeba tam. No to nawrotka i jedziemy. Hamulec, jedynka, blokada a czasem też dwójka. Ostra wspinaczka. Ostre zjazdy. Pełne wykrzyże. Oponki pracują ślizgając się po skalnych półkach szukając resztek przyczepności. Lando trzeszczy, my wzdychamy a żaby wyskakują z kałuż. Mijane osiołki rżą a żółwie… jedne dosłownie biegają a innym akurat przerwaliśmy akt miłosny. Później były kolejne żółwie i kolejne żólwie. Wesołe stworzonka. W końcu docieramy do obsadzonych kukurydzą pół, ludzi, domów i wyjeżdżamy na asfalt. Okazuje się, że zrobiliśmy pętlę i wyjechaliśmy na tej samej drodze, z której wcześniej zjechaliśmy. Zmuszeni jazdą po asfalcie docieramy przed zmierzchem do Elbasan. Noc spędzamy w wyschniętym korycie rzeki szerokości około 300metrów.

Pelikany i Apollonia.

Wyczytaliśmy w przewodniku, że po drodze do Apollonii możemy zobaczyć laguny Karavaste, które są rezerwatem pelikanów. Kurde – jedziemy! Jak zwykle wybieramy szary skrót i tym razem wzbijamy tumany kurzu w powietrze jadąc między małymi miejscowościami rozłożonymi wzdłuż kanałów melioracyjnych, które najwyraźniej służą jako wodny szlak dla transportu wodnego małymi łódkami. Docieramy do miasteczka, gdzie w samym środku bazaru z ciuchami i rupieciami wszelkiej maści pytamy Policjanta o kierunek.


Jest! Widać ją! Tafla wody co kawałek wyłania się zza drzewek brzoskwini. Jedziemy tam! Dojazdu właściwie nie ma. Każda ścieżka kończy się polem kukurydzy lub kolejnymi drzewkami brzoskwini. Szukamy przejazdu aż w końcu udaje się dojechać do samej wody. Okazuje się, że w tym miejscu Pelikany raczej były niż są. Mulisty brzeg gdzieniegdzie odkrywa plastikowe butelki oraz inne śmieci naniesione przez wiatr i wodę, a zapach rozkładających się rybich zwłok czuć w powietrzu. To jednak nie przeszkadza trójce chłopców, pod okiem matki wejść do wody by ochłodzić swoje młode ciałka od słońca, które paliło odsłonięte kawałki ciała.
Od niej też dostajemy arbuza i melona.
Apollonia.Założona w 588r. p.n.e. obecnie znajduje się oddalona o około 5km od brzegu morza. Kiedyś była starożytnym miastem portowym z czasów greckich i rzymskich. Dziś jest małym kompleksem archeologicznym z amfiteatrem i bazarem w okolicy południowego Adriatyku, który warto zobaczyć.

Przechadzając się wzdłuż ruin Apolloni widać starania grup rekonstrukcyjnych obiektu. Mimo tego że część elementów, które zostały zniszczone lub zrabowane jest uformowane z żel betonu, dają dobre odniesienie tego, czym była Apollonia. Warto na chwilę przysiąść w górze amfiteatru i spojrzeć na horyzont gdzie widać obecną linię brzegu morza. Te ledwie pięć kilometrów przyczyniło się do upadku sporego miasta a przecież my, w obecnych czasach znacznie więcej pokonujemy co dzień jadąc do pracy czy choćby na zakupy…
W kompleksie znajduje się również budynek Monastyru, w którym zgromadzono sporą ilość rzeźb, czy przedmiotów wykopanych na terenie Apolloni. Wszystkie są w eleganckich gablotach a pracownik w języku angielskim opowie ich historię.

Orikon, dzika plaża i ekskluzywny hotel!

Noc spędziliśmy niedaleko miasta Orikon. Nadmorskie miejscowości w Albanii, tak jak i te w Czarnogórze i Chorwacji, mają zbliżoną linię brzegową. Woda, plaża – często stroma lub kamienista, betonowy mur oddzielający plażę od chodnika lub asfaltowej drogi, droga i hotele. Ciężko więc jest znaleźć coś, co odpowiada standardowi plaży znad Bałtyku jaką zakodowaną mamy w głowach. Na nocleg wybraliśmy więc niedużą półkę tuż nad miastem skąd mieliśmy idealny wgląd na zatokę.
Pamiętając zdjęcia z Google Earth wiedziałem, że taka plaża jest gdzieś w pobliżu Orikon. Część półwyspu to coś w rodzaju bazy wojskowej. Wjechać tam można tylko za okazaniem przepustki, której oczywiście nie mieliśmy. By zaobserwować m.in. fakt przejazdu przez bramę ze strażnikami wskoczyliśmy do mleczno-błękitnej wody w zatoce. Nic z tego, trzeba jechać dalej. Już za miastem zaczęła się wspinaczka po asfaltowych wstążkach, które prowadziły tylko w górę. Zatoka zostawała za nami coraz dalej, a po prawej wyłaniały się dwa szczyty obwieszone przekaźnikami radiowymi. Jedziemy tam! Zjechaliśmy z asfaltu na kamienistą drogę. Ta od razu zaczęła wspinać się coraz wyżej łamiąc się co jakiś czas ciasnym zakrętem. Gdy zaczęło robić się stromo wrzuciliśmy reduktor i dzida! Okazało się, że po drugiej stronie góry jest Morze Jońskie. Błękit po horyzont, białe grzbiety fal, które jak w zwolnionym tempie załamywały się doświetlane słońcem i prawie pionowa góra na którą się wspinamy! Miazga! Jak już dotarliśmy na szczyt Garmin dyskretnie zasugerował nam wysokość ponad 1600m n.p.m. Miazga po raz drugi! Stoisz sobie na górze, która prawie pionowo schodzi dowody! 1600m - myślisz! Przecież jak rzucę kamieniem to wpadnie do tej wody! Miazga po raz trzeci!
W
całej tej chwili podniecenia wynajdujemy miejsce, które z tej wysokości wygląda jak delta rzeki. Jedziemy tam! Dosłownie była to rzeka z tym że, kamieni. Odłupane erozją wielkie i ostre skały staczając się w dół, w kierunku morza, zamieniają się w kilkunastokilogramowe prawie owalne kamienie, które można przenieść lub przejechać po nich autem tworzą dno tuż przy plaży. Przejechać? Znów reduktor, blokada, jedynka. Powolny i ostrożny zjazd po kamieniach i koła stykają się z plażą, a ta z falami Morza Jońskiego!
Nie ma lepszego miejsca na nocleg! Szum fal, plaża prawie na wyłączność. Prawie, bo w dalszej okolicy są rasta tubylcy i Austriacy. Cisza i spokój. Żar z nieba. Za nami góry. Przed nami czysty błękit morza rozświetlony z dna białymi kamieniami. Prawie krystalicznie czysta i cholernie słona, ciepła woda. Delikatny powiew wiatru, który przynosi zapach morskiej bryzy. Jeszcze chłodne albańskie piwo Stela, pyszny obiadek i kawałek cienia spod plandeki… Na lenistwie spędzamy wieczór aż do zachodu słońca obserwując jak te, chowa się u podstawy szczytu, na którym parę godzin wcześniej przecież byliśmy. Spać kładziemy się po północy w hotelu spod tysiąca gwiazd. Niektóre nawet spadały...


Hotel na pięć gwiazdek z all inclusive.

Minus spania w aucie jest taki, że wnętrze szybko się nagrzewa więc tym samym słońce i duchota wewnątrz auta obudziła nas zaraz po siódmej rano.
Trochę gimnastyki i ciach – klapa bagażnika otwarta. Szum fal i delikatny powiew wiatru szybko wypełnia kabinę a słoneczko, które już konkretnie przypala zachęca do kąpieli. Lubię to! A więc kąpiel, śniadanie, kąpiel, pakowanie i jeszcze tylko wyjazd z plaży. Pod koła podkładamy kamienie ustawiając je w kierunku jazdy – na wprost. Pierwsza próba kończy się tym, że auto spada z kamieni obok na piasek. Trudno, będzie po piachu. Trochę gazu, koła kręcą, wsteczny, znowu przód i kawałek dalej znowu stop. Trochę więcej gazu i oponki wgryzają się piasek łapiąc coraz to większe kawałki kamieni aż Land wydostaje się na drogę. Hura! Było gorąco! Ale cała przyjemność po Landa stronie. 



Pożegnaliśmy się z nieopodal stacjonującymi Austriakami, z którymi wczoraj zamieniliśmy słówko i wlepiając im naszą naklejkę i ruszyliśmy w kierunku Porto Palermo.

Twierdza zbudowana właściwie na wyspie w środku niewielkiej zatoki pełniła funkcję obronną  jak i funkcję późniejszej bazy wojskowej. Wewnątrz znajduje się kilka pomieszczeń które pełniły funkcje pomieszczeń socjalnych, magazynów, kuźni czy stajni. Wszystkie, jak i sama twierdza, zachowane są w bardzo dobrym stanie. Sympatyczny ochroniarz przed wejściem poczęstował nas figami, które rosły na drzewie tuż przy wejściu.

Albański Fast Food. 
Jadąc z Porto Palermo w stronę Butrint na stacji BP uzupełniliśmy paliwo oraz zapasy wody a parę kilometrów dalej zatrzymaliśmy się przy wielkim czerwonym napisie Fast Food. Jak się okazało, była to restauracja. Warto o niej wspomnieć ponieważ ceny, sposób podania, obsługa oraz ilość posiłku, który znalazł się na talerzu robi bardzo pozytywne wrażenie. Naprawdę jest co jeść a walory smakowe… cóż,  palce lizać!




Butrint.

To spory kompleks w Parku Narodowym, w którym znajdują się dosyć dobrze zachowane ruiny amfiteatru, akropolu, łaźni, bazyliki, baptysterium z mozaiką. Wszystko jest otoczone sporymi murami obronnymi, w których co kawałek znajdują się studnie na wodę pitną. Na zwiedzanie całego obiektu trzeba poświęcić około dwóch do trzech godzin. Przed wejściem znajduje się spory parking. Na prawdę warto odwiedzić to miejsce.


Do zachodu słońca zostało nam ponad godzina więc zdecydowaliśmy, że poszukamy szybko miejsca na nocleg, a rano po raz ostatni zanurzymy się w wodzie Morza Jońskiego.

Jak pech, to pech.

Od początku wyjazdu prześladował nas jakiś pech. Pierwszym objawem pecha okazało się pęknięcie uchwytu kamerki GoPro, który trzymał ją na kiju. Później był wcześniej opisany amortyzator skrętu i pojawił się wyciek z węża hamulcowego. A wczoraj, jadąc do Butrint, przez moją nieuwagę zaliczyliśmy wjazd przednim kołem w dziurę o głębokości ponad metra - wyginając tym samym osłonę drążków i przesuwając ją względem auta o ponad 2cm i to nie był koniec...
         Gdy rano wstaliśmy i okazało się, że po mimo tego iż miejsca na spanie szukaliśmy już po ciemku, to stoimy na całkiem fajnym wzniesieniu. Nie ma to jak zjeść śniadanko z widokiem na wyspę Korfu. Na dodatek miejscowy pasterz zostawił nam figi i ogórka. Spakowani ruszyliśmy szukać plaży by zanurzyć się w morzu. Ta, zatłoczona była barami, parasolami i ludźmi. Nawet specjalnie nie było gdzie auta postawić. W końcu, gdy już dopchaliśmy się do wody i ułożyliśmy na ręczniczkach, jak już myśleliśmy z daleka od fali, jedna z nich wdarła się na nie i przy okazji zalała nam „nerkę” z dokumentami i aparat. To dziwne, ale przez 15minut leżenia na plaży, żadna fala nie była na tyle bezczelna by wedrzeć się dalej niż jej poprzedniczki. No, poza tą jedną! Mimo reanimacji i natychmiastowego suszenia, Aparat stracił życie. Pech.

Na pocieszenie wróciliśmy się do restauracji Fast Food by tam kaloriami przetrzeć trochę łzy a kolejnym przystankiem było Niebieskie Oko.

Polacy.

Wąska, lekko kręta asfaltowa doga prowadzi lekko pod górkę. Przed nami jakieś auta, za nami jakieś auta. Wszystkie jadą w jednym kierunku. Zatrzymuje nas szlaban i strażnik z cennikiem. Stąd do „Blue Eye” można jechać za opłatą lub bez, iść pieszo. Decydujemy się na trzy kilometrowy spacer jak i chyba wszyscy Polacy bo tylko ich idących z buta mijamy po drodze. Polak to jednak oszczędna bestia. Na miejscu poza przeludnioną kiczowatą knajpką z cenami z kosmosu jest źródło, podobno o głębokości pięćdziesięciu metrów. I faktycznie, tak czystej wody to się chyba nikt nie spodziewa zobaczyć. Widoczność jest powalająca a sam kolor błękitu wzbudza zachwyt i wierzcie nam lub nie, ale połowa z tych ludzi miała otwarte usta z tego zachwytu właśnie. Masa wody, która kipi ze źródła zamienia się błękitną rzekę, która wije się leniwie pomiędzy wysokimi drzewami a ich cień gdzieniegdzie zamienia błękit z szklisty granat. Mega kraina!


Tego dnia wpadamy jeszcze do Girokaster. gdzie znajdują się wspaniałe, strome, zabytkowe uliczki centrum miasta, liczne stragany i knajpki wszelkiej maści. Jest także dobrze zachowany, spory zamek z widokiem na panoramę miasta. W zamku znajduje się muzeum ze sprzętem wojskowym oraz amerykańskim samolotem szpiegowskim czy małym czołgiem. Na dziedzińcu znajduje się ratusz z zegarem, z którego można podziwiać panoramę miasta a z niższego tarasu panoramę górskich szczytów. Girokaster znany jest ze swoich srebrnych dachów, które wykonane ze skalnych łupków lśnią w słońcu jak ciemne srebro. 


Szukając noclegu, zatrzymujemy się na brzegu rzeki wzdłuż, którego znajduje się kilkadziesiąt martwych drzew. Tam poznajemy Anię i Karola z Katowic, szybko nawiązujemy z nimi wspólne tematy. Przy ognisku spędzamy ponad trzy godziny nieustannej gawędy. Rano poznajemy Alwara i jego krowy, jemy śniadanko, a planowany start o parę godzin przesuwa „pożegnalna” miła rozmowa z Anią i Karolem, która gdyby nie plan ich i nasz, pewnie trwała by do tego pory.
Serdecznie pozdrawiamy!
Przy okazji okazuje się, że drzewa zostały wyżarte przez szerszenie wielkości dłoni…

Reduktor, skrót i jazda po śladach.

Koło południa, w mieście Tepelene robimy zakupy i oglądamy mury obronne miasta. Jadąc w kierunku Korczy zahaczyliśmy przypadkowo o źródła termalne po brzegi wypełnione ludźmi. Tutaj również spotykamy belgijskie i austriackie wyprawówki a staremu Land Roverowi wrzucamy za szybę naszą naklejkę z małą stosowną adnotacją.
Postanawiamy również wybrać skrót zaznaczony szarą kreską na mapie choć w rzeczywistości i na początku wyglądał bardziej na białą kreskę. Jak się okazało, już po pięciu kilometrach zaczęliśmy zastanawiać się, czy to aby na pewno jest skrót. W końcu po godzinie dojechaliśmy do kamieniołomu. Zaskoczeni byliśmy my, a jeszcze bardziej zaskoczeni byli jego pracownicy. Jeden z nich gadał po angielsku i wskazał nam drogę. Powiedział, że słyszał że jest nieprzejezdna a na pewno jest bardzo niebezpieczna. Pomyśleliśmy, że do tej pory nie było tak źle, więc oczywiście pojechaliśmy tym skrótem. Już po kilku minutach zapinamy reduktor i blokadę mechanizmu różnicowego. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej bardzo wąską drogą. Nad nami wiszą skały a pod nami przepaść na kilkaset metrów. Tak, kilkaset – nie przesadzam. Wspinaczka miejscami zwalnia do pierwszego lub drugiego biegu a Magda co zakręt łapie oddech i depcze podłogę nogami. Po około pięciu godzinach przejechaliśmy zaledwie osiemnaście kilometrów i minęliśmy ze cztery opuszczone domy. Ślad rysowany przez Garmina pokrywał się częściowo z tym na mapie, a co jakiś czas na błocie wdzieliśmy odcisk bieżnika dobrze nam znanych terenowych opon. Chyba jedziemy dobrze. W końcu trafiamy na jakąś wioskę. Zawieszona wśród szczytów miała nawet małe muzeum z trzema nieznanymi nam popiersiami a miejscowi kierunek na Korcz wskazali nam wymachując ręką na szczyty.
         Wieczór zmusił nas do postoju. W ciemności kawałek łąki wyglądał na skoszony beczącymi kosiarkami jakiś czas temu co potwierdziło nam, jak bardzo sami jesteśmy w tym miejscu. Przy kolacji towarzyszy nam cisza, spadające gwiazdy i świerszcze. Tych drugich było za mało a tych trzecich to kurde, stanowczo za dużo!


         Jak zwykle rano w szybę zagrzało słońce - a więc pobudka. Gwiazd już nie było, świerszcze spały a ta cisza faktycznie wydawała się najcichsza. To dziwne, jak człowiek w tym całym „bezdźwięku” chciałby usłyszeć coś, co zaznaczy swoje istnienie. Są! Pojawiły się jaskółki. Były na tyle odważne, że przelatywały obok nas w odległości około metra. To chyba my byliśmy dla nich atrakcją a nie odwrotnie. Chwilę później pojawiły się wielkie, wścibskie, zielone, latające żuki i beczenie. Beczenie mogło oznaczać tylko jedno - że w pobliżu jest wioska i ludzie. Tak też się okazało, kolejne dziesięć kilometrów jechaliśmy jakieś dwie godziny aż dotarliśmy do małego gospodarstwa. Kilka kóz, które słyszeliśmy, krowy i pickup – na znanych nam wcześniej oponach z bieżnikiem, który tak śledziliśmy, jest pewnie jedynym środkiem transportu tutaj. Kobieta wskazuje nam drogę jako kierunek na azymut wypowiadając nazwę KORCZ. No to wiemy, że jedziemy dobrze.
Ostatecznie skrótowe 50 kilometrów jedziemy prawie dwa dni. Czy było warto? O tak!
W Korczy zwiedzamy centrum i stary bazar, który zapchany starociami i chińszczyzną zasłania rzeczywisty wygląd lekko zaniedbanych ładnych kamieniczek.
Ostatecznie opuszczamy Albanię a na przejściu granicznym żartujemy sobie ze strażnikami.


Podsumowanie.

Albania to kraj, który warto odwiedzić. Jest pełen bardzo przyjaznych i życzliwych ludzi w szczególności na prowincjach i w górach. Ci drudzy za każdym razem nie odmawiali pomocy a nawet sami pierwsi ją oferowali. Sporo z nich mówi lub rozumie język angielski, a to pozwala im na śmiałą komunikację i wymianę informacji. Za każdym razem, kiedy robiliśmy zakupy nie było problemu z liczeniem waluty a sprzedawcy spokojnie pisali i tłumaczyli rachunki niekiedy nawet przepuszczali nas w kolejce. Kultura jazdy na drodze jest dosyć specyficzna ale bardzo szybko można załapać, że klakson służy do pozdrawiania jak i wymuszania pierwszeństwa a później podziękowania za umożliwienie danego manewru. Policjanci zawsze służą pomocą i nawet za przekroczenie prędkości czy jazdę na czerwonym świetle zwracali tylko uwagę i z uśmiechem grozili palcem.

Jaki jest raj na plażing, trekking i offroad? – tylko Albania!!!
Chcemy tam wracać!!!

Bardzo gorąco chcemy podziękować za mega wsparcie naszym przyjaciołom, Maćkowi, Piotrkowi, Joannie i Marcelinie z firmy PIXERS Polska, która kolejny raz udowodniła, że są profesjonalistami i potrafią działać spontanicznie i efektywnie!
Dziękujemy z całego serca! Bez Was by się to nie udało!

Podziękowania kierujemy również dla Michała, który użyczył nam kamerki GoPro i wkrótce zamieścimy tu cały szereg klipów z wyjazdu!
Dzięki brachu!

GLiM!

Ps.

Powoli i mozolnie montuje się film z naszego wyjazdu. Na razie trzeba zadowolić się krótkim trailerem. Odcinek wspomnianych pięćdziesięciu kilometrów i dwóch dni jazdy...




































1 komentarz: