Plan wyjazdu do Rumunii pojawił się dwa lata temu czyli jeszcze 2009 roku lub nawet nieco wcześniej. Na pewno wtedy, zakładałem objechać Maramuesz zahaczając o Transalpine lub trasę Transogarską wraz z dowolną ekipą z wybranego forum 4x4. Plany były bardzo ambitne, niestety skończyły się na remoncie auta, co pochłonęło cały budżet wyjazdu. Tym samym Rumunia musiała poczekać do następnego roku. Zapracowany rok minął bardzo szybko i również szybko zaczęło się przygotowywanie do wyjazdu. Pytania, jak, dokąd i którędy nękały głowę aż w końcu nadszedł dzień wyjazdu i... na małej kartce zapisanych było trzynaście głównych punktów. Reszta to zwykły spontan...
Pierwszy poranek. |
Toyota LC. |
Spakowani. Gotowi na wyjazd. Ja, czyli Gerard, Magda i Landek. Zapakowani wyruszyliśmy w kierunku Czech.
Pierwszy nocleg spędziliśmy nad małym jeziorkiem w okolicach Pardubic. Poranek przywitał nas słońcem i dobrymi humorami. Po szybkim śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku Węgier. Po drodze okazało się, że przez pospiech i moją pomyłkę, jakimś cudem nie mamy wgranych map Słowacji i Węgier do naszego Garmina. Szybka decyzja..zatrzymujemy się na stacji paliw z WiFi i zaciągamy screeny map na laptopa. Dziesięć minut później mieliśmy już mapki na "Tygrysie".
Teraz czekała nas monotonna trasa autostradami w stronę Budapesztu. Obmyślamy na bieżąco plan: zatrzymujemy się przed Budapesztem, śpimy, rano zwiedzamy i dalej w drogę - kierunek Oradea-Rumunia.
Utrzymując stałą prędkość na poziomie lekko powyżej 90km/h dogoniła nas stara Toyota na francuskich numerach. Obładowana po sam sufit lekko bujała się na boki spychana powietrzem pchanym przez ciężarówki. Z dwoma zapasami na dachu i wesołymi pasażerami w kabinie. Szybka wymiana uśmiechów, machanie rączkami i zdjęcia w czasie jazdy. Fajnie, że ktoś jeszcze jedzie w podobnym kierunku. Zostało nam jeszcze jakieś 50km do Budapesztu. Szukamy noclegu. Zjeżdżamy z autostrady do pierwszej miejscowości. Szybki rekonesans. Jest miejsce. zapuszczona łąka jak okiem sięgnąć. Najbliższa asfaltowa droga oddalona o 300m. Cisza spokój, więc czas na kolacje.
Kolejny dzień zapowiada się upalnie. W końcu są wakacje więc nie ma co narzekać. Z namiotu wychodzimy około siódmej rano wygonieni przez pasażerkę Suzuki Jimmi, które przejeżdżało polną drogą w pobliżu. Pani, najwyraźniej w przejawie gościnności, obudziła nas głośnym HALO! Wstajemy. Szybki prysznic w ciepłej wodzie, która zdążyła się już nagrzać na dachu auta od rana. Śniadanie i pakowanie dobytku. Godzinkę później jesteśmy gotowi w drogę. Ruszamy.
Budapeszt. |
Budapeszt. Nie mieliśmy dużo czasu by zwiedzać całe miasto. Mieliśmy ze sobą wydrukowaną jeszcze w domu i do tego na szybko, mapkę z zaznaczoną trasą wycieczki 'na jeden dzień'.
Skróciliśmy ją do 6 godzin.
Osobiście nie przepadam za dużymi miastami. Nie lubię tłoku, korków i szumu metropolii. Budapeszt okazał się miastem, które na pewno nie raz jeszcze odwiedzę. Te wszystkie zabytki, miejsca ważnie i ważniejsze, widoki, panoramy, gmachy, pomniki zdają się być naprawdę swojego rodzaju czymś więcej niż tylko kawałkami betonu ułożonymi w całość, którą tworzą. Ogólna czystość miasta i ład, który tam panuje zachęca do zwiedzania. Malownicze ciasne uliczki pełne są restauracji, pijalni wina czy kawiarenek. Wszystko jest zadbane i tętn życiem. W pobliżu starego miasta znajdujemy GeoCache koło punktu medycznego i niedaleko zaparkowanego Disco3. Wracamy do auta bo czeka na nas jeszcze jakieś 300km w do Rumuńskiej granicy.
Chyba największy żuraw jaki widziałem... |
Ten dzień nie obył się bez przygód. Do Rumuńskiej granicy mieliśmy mniej niż 50km kiedy zaczęliśmy szukać noclegu. Powoli się ściemniało. Postanowiliśmy zjeżdżać co jakiś czas z głównej drogi w poszukiwaniu spokojnego miejsca na nocleg w bezpiecznej odległości od zabudowań. Wjechaliśmy na przyjemną szutrówkę wśród pól kukurydzy ciągnących się po horyzont. Pierwsza droga w prawo - ciągnie się bez końca. Kolejna - widać zabudowania. Wjeżdżamy w kolejną. Szybko się kończy. W środku pola kukurydzy jest nawet wykoszona trawa. Dziwne... to na prawdę trawa! Wielkie krzaki maryśki na przestrzeni kilku arów. częściowo pościnanych i przygotowanych. o nie miejsce dla nas. Szybki odwrót i jedziemy szukać dalej. Parę kilometrów dalej, przy głównej drodze natrafiamy na równo przystrzyżoną przez stado owiec łąkę. Zostajemy! Zaraz po świcie budzi nas dźwięk około setki dzwonków, które wiesza się na szyi owiec i szczekanie pasterskiego psa. Jest pies, musi być i pasterz. Pierwsza myśl- to czy jest na nas zły, że rozbiliśmy się mu na łące. Jest. Był na tyle blisko, że widział nasz namiot i samochód. Kiedy zobaczył i nas postanowił podejść. Wymiana uścisków dłoni i paru zupełnie niezrozumiałych zdań utwierdziła nas w tym, że możemy zostać ile chcemy bo w ogóle mu nie przeszkadzamy a łąka jest taka duża, że każdy się pomieści. Nawet dzwoniące owce. Przed wyjazdem uzupełniamy wodę ze studni z żurawiem, z której pojone były owce. Wg. Garmina do Rumunii mamy jeszcze jakieś 30km! HURA!
Granica Węgry - Rumunia. |
Granice Rumunii mijamy na wysokości miasta Oradea. Wygląda jak lekko zaniedbane. Pierwszy kontakt z tym miastem zaczynamy od spotkania z koleżanką Magdy, Cristina. Podpowiada nam co warto zobaczyć w okolicy i pomaga pobrać pieniądze z bankomatu. Ku naszemu zdziwieniu, relacja między walutami jest niemal jeden do jednego. Chwile plotkujemy i ruszamy dalej. naszym celem na dziś jest jaskinia Meziad. Szybko tankujemy na najbliższej stacji paliw i w drogę. Pojawiają się pierwsze widoki. Po naszej lewej stronie widzimy góry Maramuresz. Robimy kilka fotek i lecimy dalej. Planowo będziemy tam za kilka dni bo najpierw jedziemy na południe. Pierwsze
godziny w Rumunii coraz bardziej utwierdzają nas w tym, że na brak pięknych widoków nie będziemy mogli narzekać. Wszędzie górki, pagórki, konie z wozami, krowy i małe urokliwe wioski. Szukając drogi do jaskini zupełnie nieświadomie wjeżdżamy do cygańskiej wioski. Tam oblega nas kilkoro dzieci oraz dwie cyganki. Jedna z nich od razu pyta nas o dolary w zamian za pomoc, uświadamiamy sobie, że to nie był najlepszy pomysł. Udało nam się zmienić temat rozmowy i wypytać którędy mamy jechać. Kiedy dzieci dostały garść cukierków wskazała nam orientacyjny kierunek.
Pan Land Rover w całej swojej wesołości. |
Zatrzymujemy się przed jaskinią. Naszą uwagę zwraca chodząca między ludźmi sarna szukająca łatwego pożywienia. Wchodzimy do jaskini. Jej pierwszy taras zatyka nam dech. Jest naprawdę wielki a strop jaskini znajduje się wyżej niż 30m. Odnajdujemy mały korytarz, którym udajemy się wgłąb jaskini. Po około 120m okazuje się, że korytarz jest ślepy. Później dowiedzieliśmy się, że jaskinie zwiedza się z przewodnikiem a jej główny korytarz, który był zamknięty i ma długość ponad 4km!
Wracamy do auta bo przed nami kolejna jaskinia! Twierdza Ponor! Szybka kanapka i jedziemy dalej. Poruszamy się asfaltowymi drogami, które miejscami mają szutrowe łaty. W końcu asfalt się kończy a pod kołami Landa pojawiają się drobne dziury. Okazuje się, że jest to odcinek drogi, która obecnie jest w trakcie budowy. Zaczyna padać. Droga wije się przez 25km między skałami. Wycieraczki nie nadążają zrzucać dużych ilości wody. Widok pionowych skalnych ścian z prawej, a rwącej rzeki z lewej strony, ubranych w opadającą ze zboczy mgłę sprawia, że czujemy się jak w jakimś tropikalnym lesie. Przed nami pojawia się znak zakazu wjazdu z wielka tablicą informacyjną w języku rumuńskim. Zatrzymujemy się. Pierwsza myśl - tak daleko zajechaliśmy więc musi być jakaś alternatywna droga, która minęliśmy. Nagle nie wiadomo skąd pojawia się jakiś pan i widząc nasze auto oraz tablice rejestracyjne macha do nas przyjaźnie wskazując, że możemy jechać dalej. Długo nie myśląc wbijam gaz w podłogę. Dobrze że nie zawróciliśmy! Częściowo rozryta przez koparki droga zaczyna piąć się coraz wyżej i wyżej. Zaczynają się ostre podjazdy i ciasne zakręty. W spływającym błocie Landowe koła zaczynają buksować. Czas na blokadę mechanizmu różnicowego. Jedziemy dalej. Z drugiego biegu zrzucam na pierwszy. Silnik zaczyna się dławić. Czas na reduktor. Tak pokonujemy parę kilometrów zanim wyjeżdżamy na bardziej płaski odcinek drogi. Trafiamy na pole namiotowe. Nie duża polana, przedzielona szutrową drogą, która kończy się zaraz za zakrętem oraz małym strumieniem przez który przejeżdżamy by znaleźć kawałek płaskiego terenu na rozbicie namiotu.
Wszędobylskie i ciekawskie koniki. |
W miejscu tym, stoją dwa małe bary, w których można kupić piwo i artykuły spożywcze. Jest też 'budka' ratowników górskich. Zanim na dobre wyszliśmy z samochodu dopadła nas burza. Woda lała się chyba wiadrami na tyle, że Land postanawia zamienić się w wielki pojemnik na wodę. Kapało do środka chyba z każdej możliwej uszczelki! Bezcenny jest widok misek napełniających się wodą w środku auta, ustawionych na klamotach leżących w bagażniku. Dziesięć minut później o burzy przypomina tylko podwyższony stan wody, oraz unosząca się para wodna wzdłuż strumienia, która miesza się z dymem palonych ognisk.
Kolejny dzień budzi nas ciepłem słońca. Plan na dziś to Twierdza Ponor! Szybkie śniadanie i ruszamy. Pakujemy wszystko do Landryny i zostawiamy ją na poboczu szutrowej drogi, tak by zwolnić miejsce biwakowe kolejnym przyjezdnym. Witamy się ze stadkiem koników i lecimy dalej. Wg. Garmina, do przejścia mamy jakieś trzy do pięciu kilometrów. Droga to wąski odcinek przejezdny dla terenówki, gdzie dalej zamienia się w wąską pieszą ścieżkę, na której by się minąć z nadchodzącymi z przeciwka, któraś ze stron musi ustąpić. Pierwszy przystanek na zdjęcie robimy nad...nazwijmy to przepaścią. Ścieżka dochodzi dosłownie na około półtora metra nad krawędź skały, która urywa się pionowo. Do dna jest około 100m. Dalej ścieżka prowadzi szczytem przepaści aż w końcu sprowadza nas pod wejście do jaskini, przed którym stoi mała grupka ludzi. Szlakiem prowadzącym prawie pionowo w dół schodzimy do wejścia groty.
Wejście do Twierdzy Ponor. |
Wejście do jaskini. Nad nami znajduje się skalna ściana wysokości kilku pięter a pod ziemie prowadzi wąska kręta ścieżka. Na moje oko dno jaskini znajduje się jakieś 50m poniżej miejsca gdzie stoimy. Chwile odsapnęliśmy i schodzimy na dół. Słychać szum wody i czuć powiew wilgotnego powietrza, w którym wirują cząsteczki wody. Wewnątrz jaskini płynie strumień, przy którym spaliśmy. Na ścianach jaskini widać, że woda niedawno opadła o jakieś pół metra. Na drugim końcu korytarza widzimy światło. Postanawiamy się tam dostać po częściowo zanurzonych w wodzie kamieniach. W świetle latarek, szumu wody i na mokrych kamieniach okazuje się to niezłą zabawą. Pamiątkowe foto i wychodzimy z jaskini. Po drodze okazuje się, że weszliśmy tam "mniejszym" wejściem. To "większe" ma ponad 70m wysokości i to nim do wewnątrz wpływa strumień.
Transalpina. |
Kolejny punkt turystyczny w Rumunii to trasa 67C, czyli Transalpina. Zamierzamy jeszcze tego samego dnia dojechać na tyle blisko tej trasy, by poranna podróż w tamtym kierunku była tylko proformą.
Noc spędzamy nad rzeką. Przy opuszczonej cementowni jakich tutaj pełno. Rano podnieceni faktem spotkania z Transalpiną szybko pakujemy sprzęty i w 30minut jesteśmy gotowi do drogi! Rytualne napełnianie kanistrów z wodą i GO!
Droga pnie się do góry. Garmin potwierdza, że na każde 50m pokonanych do przodu, poruszamy się również w górę o jakieś 10!
W pewnym momencie zatrzymujemy się na skrzyżowaniu. Z niedowierzaniem patrzymy na siebie, mapę, garmina i na otoczenie za oknem. To koniec trasy dla której tu przyjechaliśmy? Niemożliwe! Przed nami zatrzymuje się Szkot na skuterze. Zabieram mapę i idę zapytać gościa czy się nie zgubiliśmy. Na moje pytania otrzymuje odpowiedź... That`s it. This was 67C... Okazuje się ze ponad stu kilowy facet przyjechał małym skuterkiem ze Szkocji do Rumunii przez Estonię, Łotwę i Litwę, a tydzień temu był w Warszawie, która mu się bardzo podobała i zamierza tam jeszcze wrócić.
Transalpina. |
Szkot rusza w lewo. My w prawo. Coś tu nie gra, ale jedziemy dalej...
Licznik nabija kilometry dziurawej asfaltowej drogi. Jedziemy wzdłuż koryta rzeki przy której rozbitych jest kilkanaście cygańskich namiotów zbudowanych z niebieskiej plandeki opartej na kilku grubszych patykach. Po ilości porozrzucanych śmieci widać, że mieszkają tu dłużej niż parę dni. Droga zaczyna piąć się ku otaczającym nas szczytom. Wjeżdżamy coraz wyżej mijając po drodze maszyny do budowy dróg. Asfalt wygląda na nowy. Nagle naszym oczom ukazują się bezdrzewne szczyty gór. Wyglądają znajomo! Widzieliśmy je już wcześniej w internecie na zdjęciach naszych znajomych.
Jest...to właśnie trasa Transalpina. Niestety już cała wyasfaltowana. Mimo tego widoki zapierają dech. Asfaltowa ścieżka wije się między górami. Droga sprawia wrażenie, jakby miała skończyć się przepaścią tuż na kolejnym zakręcie.
Na jednym z łuków natykamy się na dwa osiołki. Są oswojone i gdy tylko zatrzymujemy auto podchodzą do nas. Szybko łapiemy za aparat i robimy sesję zdjęciową. Osiołki dają się pogłaskać. Nie wiedziałem, że ich sierść może być taka gęsta i miła w dotyku. Cala przyjemność spotkania z parą osiołków oczywiście nie była darmowa. Cwaniaczki natarczywie odprowadziły nas pod auto nie odstępując na krok. Zrozumieliśmy, że trzeba je czymś poczęstować. Najwyraźniej suchy chleb przypadł im do gustu, bo kiedy już siedzieliśmy w aucie, te zaglądały do wewnątrz. W międzyczasie mija nas szkot na swoim skuterze machając z pozdrowieniami. Parę kilometrów dalej, na jednym ze szczytów zatrzymujemy się by odnaleźć GeoCache. Garmin ląduje w rękach a my biegamy po łące. jest! Niewielkie plastikowe pudełeczko schowane pod kamieniami kryje w sobie kilka małych zabaweczek oraz książkę zwaną logbookiem. W ramach zasady "zabierz i zostaw", zabieramy stamtąd malutką porcelanową świnkę, w zamian zostawiając piękne czerwone Porsche i nasz wpis w logbooku. Podziwiamy górski krajobraz, w którym skały mieszają się z chmurami sprawiając wrażenie nieustającego ruchu.
Opuszczając okolice Transalpiny wyczuwamy swąd palonego plastiku. Pierwsza myśl - pali się instalacja elektryczna. Wyłączamy zasilanie nawigacji i lodówki, wyłączamy radio zatrzymujemy auto. Maska w górę, oględziny. Nic nie widać a i zapach ustał. No dobra, włączamy wszystko i sprawdzamy instalacje elektryczną. Na pierwszy rzut poszły wszystkie przekaźniki. Klikają, działają nie grzeją się. Niby wszystko okej aż nagle znowu czuć ten duszący zapach. Chwile składania faktów i okazuje się, że przełącznik świateł mijania pali się w środku. Postanawiamy dokończyć na dziś zaplanowaną trasę bez świateł dziennych. Dużo nie zostało więc jedziemy. Co prawda w Rumunii jest obowiązek jeżdżenia na światłach przez cały dzień, ale mało Rumunów go przestrzega. Nam "mrugały" chyba wszystkie auta jadące z naprzeciwka. Kiedy już znaleźliśmy odpowiednie miejsce na spędzenie nocy, a Magda przygotowywała kolacje, ja zabrałem się za założenie dodatkowego przełącznika świateł wpinając się na krótko w instalację elektryczną Landa. Udało się! Mamy światła!
Licznik nabija kilometry dziurawej asfaltowej drogi. Jedziemy wzdłuż koryta rzeki przy której rozbitych jest kilkanaście cygańskich namiotów zbudowanych z niebieskiej plandeki opartej na kilku grubszych patykach. Po ilości porozrzucanych śmieci widać, że mieszkają tu dłużej niż parę dni. Droga zaczyna piąć się ku otaczającym nas szczytom. Wjeżdżamy coraz wyżej mijając po drodze maszyny do budowy dróg. Asfalt wygląda na nowy. Nagle naszym oczom ukazują się bezdrzewne szczyty gór. Wyglądają znajomo! Widzieliśmy je już wcześniej w internecie na zdjęciach naszych znajomych.
Jest...to właśnie trasa Transalpina. Niestety już cała wyasfaltowana. Mimo tego widoki zapierają dech. Asfaltowa ścieżka wije się między górami. Droga sprawia wrażenie, jakby miała skończyć się przepaścią tuż na kolejnym zakręcie.
Na jednym z łuków natykamy się na dwa osiołki. Są oswojone i gdy tylko zatrzymujemy auto podchodzą do nas. Szybko łapiemy za aparat i robimy sesję zdjęciową. Osiołki dają się pogłaskać. Nie wiedziałem, że ich sierść może być taka gęsta i miła w dotyku. Cala przyjemność spotkania z parą osiołków oczywiście nie była darmowa. Cwaniaczki natarczywie odprowadziły nas pod auto nie odstępując na krok. Zrozumieliśmy, że trzeba je czymś poczęstować. Najwyraźniej suchy chleb przypadł im do gustu, bo kiedy już siedzieliśmy w aucie, te zaglądały do wewnątrz. W międzyczasie mija nas szkot na swoim skuterze machając z pozdrowieniami. Parę kilometrów dalej, na jednym ze szczytów zatrzymujemy się by odnaleźć GeoCache. Garmin ląduje w rękach a my biegamy po łące. jest! Niewielkie plastikowe pudełeczko schowane pod kamieniami kryje w sobie kilka małych zabaweczek oraz książkę zwaną logbookiem. W ramach zasady "zabierz i zostaw", zabieramy stamtąd malutką porcelanową świnkę, w zamian zostawiając piękne czerwone Porsche i nasz wpis w logbooku. Podziwiamy górski krajobraz, w którym skały mieszają się z chmurami sprawiając wrażenie nieustającego ruchu.
Opuszczając okolice Transalpiny wyczuwamy swąd palonego plastiku. Pierwsza myśl - pali się instalacja elektryczna. Wyłączamy zasilanie nawigacji i lodówki, wyłączamy radio zatrzymujemy auto. Maska w górę, oględziny. Nic nie widać a i zapach ustał. No dobra, włączamy wszystko i sprawdzamy instalacje elektryczną. Na pierwszy rzut poszły wszystkie przekaźniki. Klikają, działają nie grzeją się. Niby wszystko okej aż nagle znowu czuć ten duszący zapach. Chwile składania faktów i okazuje się, że przełącznik świateł mijania pali się w środku. Postanawiamy dokończyć na dziś zaplanowaną trasę bez świateł dziennych. Dużo nie zostało więc jedziemy. Co prawda w Rumunii jest obowiązek jeżdżenia na światłach przez cały dzień, ale mało Rumunów go przestrzega. Nam "mrugały" chyba wszystkie auta jadące z naprzeciwka. Kiedy już znaleźliśmy odpowiednie miejsce na spędzenie nocy, a Magda przygotowywała kolacje, ja zabrałem się za założenie dodatkowego przełącznika świateł wpinając się na krótko w instalację elektryczną Landa. Udało się! Mamy światła!
Widok na Góry Fogarskie. |
Kolejną gwieździstą i ciepłą noc spędzamy około 50km od gór Fogarskich, które widać na horyzoncie ze wzgórza, na którym rozbiliśmy nasze małe obozowisko. Dostaliśmy się tutaj wąską i krętą dróżką przebiegającą między polami i sadami. Jak się okazało rano, ścieżka wyjeżdżona była przez mały traktor samoróbkę, którym trzech Rumunów było wożonych do pracy przy koniach.
Zapora na jeziorze Vidraru. |
Trasa Transfogarska. |
Pyszna obiadokolacja przygotowana przez Magdę, podczas gdy ja przeglądałem Landowi mechaniczne zakamarki, pozwoliła nam się odprężyć i ochłonąć z emocji całego dnia. Przed nami dwa wysokie na prawie 2,5tys m. szczyty. W dole wiję się droga oświetlana co jakiś czas światłami wyjących samochodów, czyste powietrze, rozgrzewająca Palinka, niebo pełne gwiazd tych wiszących jak i spadających. Fajnie tak sobie posiedzieć z daleka od domu w świadomości, że marzenia się spełniają a z każdym kilometrem jest się dalej od domu a kolejne jutro będzie jeszcze bardziej ciekawe.
Tym razem pobudka jest zupełnie inna. Namiotem szarpie silny wiatr. Jest zimno i średnio przyjemnie. No cóż, pogoda zmienną jest. Śniadanie jemy ubrani w kurtki a w międzyczasie opuszcza nas Defender. Raz słońce, raz pada deszcz...eh i jeszcze te rytuały z kanistrami.
Land pnie się w górę. Słuchając naszego przyjaciela, przestaje mnie zastanawiać fakt, dlaczego wczoraj te auta tak wyły. Jest dosyć stromo ale wkręcamy się do tunelu. Wyjazd z niego prowadzi w wielkie zamieszanie. Jest korek i wszędzie samochody i zagubieni turyści. Postanawiamy wyjechać z tego zamieszania zatrzymując się kawałek dalej przy drodze na kilka zdjęć. Pierwsze wrażenie...to jak ktoś ten makaron tutaj upchał. Asfaltowa nitka wije się w nienaturalny sposób. Każdy z zakrętów jest odpowiednio profilowany, a jazda w nich sprawia, że czujemy się w nich bezpiecznie nawet kiedy słychać wycie opon. Jeremy Clarkson miał rację, że upchano tutaj najlepsze zakręty z torów wyścigowych świata.
Zamek Rasnov. |
Bukareszt - stolica Rumunii.
Właściwie to nie wiem jak to się stało, ale jakoś pominęliśmy fakt głębszego zwiedzania tego miasta. Może dlatego, że nie lubię dużych miast a myśl o kąpieli w słonej wodzie była silniejsza. Nie ważne. Nasza wycieczka przez miasto polegała na znalezieniu wyjazdu w kierunku jedynej autostrady nad morze oraz odnalezieniu kolejnego GeoCache. Pokręciliśmy się trochę autem i trochę na pieszo. Ukrytego skarbu nie znaleźliśmy bo prawdopodobnie podczas niedawnego remontu parku ścięto drzewo, w którym mógł być Cache.
Nie ma to jak metropolia. Jedne znaki są, innych nie ma. Kręcimy się w kółko co potwierdza rysowany przez Garmina ślad. Źli na siebie zdjęcia robimy z samochodu. Mijamy kolejne opuszczone hotelowe budynki. Miasto wydaje się lekko wymarłe bądź dawno w nim nie inwestowano. W porównaniu do Budapesztu jest tu raczej średnio chociaż tylu Range Roverów i Disco serii 4 w życiu nie widziałem. Po drodze robimy zakupy w naprawdę wielkim Carefourze. Kiedy wychodzimy ze sklepu, zaczepia nas z wyciągniętą ręka w naszym kierunku, około dziesięcioletni chłopiec. Rozumiemy, że chodzi o pieniądze, więc szybko odpowiadamy w języku angielskim, że nie mamy pieniędzy, ten w zamian rzuca w nas obraźliwymi gestami i słowami tak, by inni klienci słyszeli. Eh...
Jest znak.. Constanta (Morze Czarne) skręcamy, jedziemy! Mkniemy autostradą. Ruch jest spory. Landek leci jak oszalały. Przez otwarte okna szumi nam wszystko i wszędzie. Łykamy kilometry aż dojeżdżamy do kurortu! prawie znikąd wyrasta gęste miasto. Znowu zaczynają pokazywać się nowe Range Rovery, Lexusy Mercedesy naprzemiennie mieszając się z szyldami McDonalds i KFC czy innych takich globalnych firemek. Jest tłoczno więc z tej okazji stajemy w korku. Liczne hotele i pola namiotowe zapraszają do siebie na noc. Ceny wydają się atrakcyjne, ale my tu nie po to. Szukamy czegoś na dziko. Kawałek za zabudowaniami udaje nam się dojechać nad samą wodę. Stanęliśmy Landem dosłownie 30m od linii brzegu. Jesteśmy szczęśliwi. Kilka fotek i mmsy do znajomych z naszym małym sukcesem! Rozglądnęliśmy się wokoło. Stoimy więcej niż 300m od kiosku z piwem z prawej, a z lewej mamy główki portu. Żadnej tablicy nie było, inne auta stoją na plaży tak blisko wody, że prawie myją swoje kołpaczki. Szybka decyzja... tu będziemy spali. Na plaży. Przy szumie morza. Geniusz!
GLiM nad Morzem Czarnym. |
Rozbijamy namiot. Również rytualnie, bo codziennie dmuchamy materac. Obiadokolacja już się robi jest cudnie. Co jakiś czas trzeba tylko odgonić, jakąś muszelką, wygłodniałe bezpańskie psy, ale to nie burzy przyjemności chwili. Jest ciemno, czas na kąpiel w Morzu Czarnym! Ręczniczek, kosmetyczka, obowiązkowe butki do wody bo plaża to zmielone muszelki wbijające się w stopy, czołówka na głowę i do wody! Nie zdążyliśmy dotknąć stopami wilgotnego piasku kiedy pod naszego Landunia zajechała policyjna Dacia. Szybko podeszliśmy w ich stronę i z uśmiechem na twarzy zaczęliśmy pytać o co chodzi... Angielski język tu nie pomógł, rosyjskiego nie znaliśmy więc został szeroko stosowany - migowy. No camping - to wszystko co zrozumieliśmy i że w zamian, że już namiot stoi to 100EUR extra mandatu. Nie było znaku zakazu choć panowie policjanci twierdzili, że jest! Skoro już mamy dostać mandat za nic, to niech kwota będzie niższa. Magda, ze swoim darem przekonywania, napisała na piasku 100 po czym skreśliła i napisała 20. Tylko tyle euro mieliśmy. Policjanci kiwnęli głową że taka kwota może być. Zapisali sobie w kapowniku moje dane z prawa jazdy, zrobili dwa zdjęcia telefonem komórkowym i odjechali bez słowa ani kwitka. Czyli zwykła, wymuszona łapówka. Chcieliśmy ich na drugi dzień podkablować na komendzie ale baliśmy się, że niechcący przyznamy się do przewinienia i będą nam jeszcze kazali dopłacić 80EUR do pełnej kwoty. Z drugiej strony, za 20EUR, wynajęliśmy sobie kawał plaży nad morzem.
Plaża Morza Czarnego. |
Puste przestrzenie Doliny Dunaju. |
Ruszamy w stronę Doliny Dunaju. Po drodze mijamy rafinerie Pertromu. Za nimi krajobraz zmienia się. Wioski nie tętnią już życiem jak kilka kilometrów wcześniej. Ludzie wydają się być schorowani a dzieci bawią się w kałuży na ulicy. Zapada zmrok a my wciąż nie mamy miejsca na nocleg. Pojawiają się pagórki porośnięte trawami. Decydujemy się na nocleg za jednym z nich. Wjeżdżamy pod górę po drodze mijając rozpadającą się hodowle zwierząt i opuszczony budynek. Prawdopodobnie służył on, jako przepompownia wody spływającej do wielkich betonowych rowów melioracyjnych, którymi poprzecinane były pola. Jest już ciemno kiedy rozbijamy namiot. W promieniu ponad pięciu kilometrów widać tylko trawy, pola i jedno większe wzgórze. Posiłek przygotowujemy sobie w świetle lampy roboczej. Nagle, z ciemności wydają się słyszeć dzwonki owczych przewodników stada i bardzo odległe szczekanie psa. Przez chwile głupiejemy, bo nie potrafimy określić odległości, w jakiej jest od nas stado owiec. O poranku okazało się, że staliśmy na ścieżce, którą pasterz wyprowadza owce na łąkę. Dokładnie tym szlakiem, przez środek naszego obozu przeprowadził pokaźne stadko na całodniowy pobyt na łące. Przyjazny gest z naszej strony, czyli pozdrowienie ręką, został odwzajemniony jego uśmiechem. Pewnie wczoraj w nocy był równie mocno zaskoczony naszą obecnością, co my jego.
Zamczysko Enisala. |
Kolejnym przystankiem są błotne wulkany. Wąska asfaltowa droga ciągnie się między łagodnymi pagórkami. Docieramy na miejsce, gdzie za wejście pobierana jest oplata przez starszego pana, który z uśmiechem mówi do nas "byśmy nie palili wulkanów". Stąd widać już zupełnie różna krainę, jaką tworzą nieduże stożki błota. Przy wejściu poznajemy trójkę przyjaciół, którzy po Rumunii podróżują na stopa. Pierwsze ważenie w spotkaniu z wulkanicznym błotem - przecież to prawie jak gips. Zimna, delikatna maź, która bardzo szybko wysycha. Sceneria dookoła tworzy krajobraz zupełnie obcej planety. Małe wąwozy wypłukane przez ściekające błoto najwyraźniej pozostają w tej formie od setek lat. Nasi nowo napotkani przyjaciele proszą nas, byśmy podrzucili ich do najbliższej miejscowości. Z racji bałaganu w aucie i ku naszemu zaskoczeniu, chętnie pakują się na dach Landka.
Ekipa z Wrocławia i Krakowa. |
Kolejny dzień przywitał nas upalnym słońcem i rolnikiem prowadzącym dwie krowy zaprzęgnięte do drewnianego wozu. Znowu machnięcie ręki w geście przyjaźni, śniadanie i w drogę. Jutro czeka na nas skalny wąwóz Bicaz a dziś, niestety kawał drogi za kółkiem.
Słońce praży z góry, widoki rozciągają się po horyzont, a w powietrzu daje się odczuć duchotę. Burza! Tego nam brakowało! Szybko dało się zauważyć, że nie tylko my odczuwamy nadciągający deszcz. Rolnicy w zawrotnych prędkościach zabezpieczają snopki siana przykrywając je plandekami i różnego rodzaju płachtami. Zwierzęta dosłownie znikają z pastwisk. Zaczyna się! Robi się ciemno a pierwsze krople uderzają o szybę. Kolejnych już, wycieraczki nie nadążają zrzucać. Wiatr kołysze Landem. Postanawiamy zatrzymać się w środku pobliskiej wioski by przy okazji skonsumować wcześniej zakupionego przy drodze arbuza. Nie wiem jak często jadacie takie arbuzy, ale ta sztuka, nie dość, że był naprawdę słodki, to jeszcze przypomniał mi dzieciństwo. Kilka kęsów później znowu wzeszło słońce, a przy drodze pojawili się ludzie, zwierzęta i samochody. Jedziemy. Kawałek za wioską było chyba tornado. Drobne gałęzie i liście leżały na asfalcie tworząc gruby dywan. Jakieś szczątki drobnych przedmiotów naniesionych przez wiatr również tam leżały.
Wąwóz Bicaz. |
Po porannych oględzinach auta wyruszamy na wąwóz. Zaczynają się pensjonaty. Numery rejestracyjne z różnych państw europy zaznaczają to miejsce jako często odwiedzane. Skały pną się coraz wyżej zaczynając otaczać nas z każdej strony. Zatrzymujemy Landa na najbliższym nie płatnym parkingu. Okazuje się, że tak naprawdę przejechaliśmy główną atrakcje całego wąwozu czy sam wąwóz. Cofnęliśmy się trochę na pieszo by zrobić parę pamiątkowych fotek, a na straganie poniżej kupiliśmy coś, co przypominało wielkiego zawiniętego w rurę naleśnika obsypanego palonym cukrem. Pyszne!
Trzeba przyznać, że Rumuni bardzo dobrze opanowali technikę grodzenia przesmyków między górami. Budują wszelakie tamy tak, by tworzyć piękne sztuczne baseny. Przy takiej tamie właśnie, spotkaliśmy Kaśkę i Michała jadących na rowerach oraz Gorzowską ekipę w Land Roverach. Takie polskie spotkane w środku Rumunii. Kiedy ci drudzy, zajęci byli robieniem zdjęć z tamy, my podjęliśmy rozmowę z Kaską i Michałem. Okazało się, że Michał jedzie rowerem z północy Norwegii do Syrii, a jego celem jest południe Afryki. Kaśka, dołączyła do niego w Suwałkach i dojedzie z Michałem do Turcji. A wszystko to na rowerach z alledrogo za 300zł, oczywiście lekko zmodyfikowanych na potrzeby turystyczne. Po dłuższej pogawędce i wymianie adresów ruszamy, niestety w przeciwnych kierunkach. Na pewno nie raz się jeszcze zobaczymy!
Na nas czeka już Maramuresz więc w drogę.
od lewej: Landryn, Magda, Kasia, Michał i Gerard. |
Krajobraz za oknem zmienia się. Znikają potężne europejskie pensjonaty i skalne urwiska. Pojawiają się za to małe domki z drewna rozrzucone po zielonych łąkach, na których rozpasają swoje brzuszki owce, krowy czy konie. Zatrzymaliśmy się w małej wiosce. Tutaj, dzięki informacji od Kaski, odwiedzamy maluteńką kawiarenkę. Pani serwuje nam kawę i własnej roboty lody. Wierzcie mi lub nie, ale tak dobrych lodów nie jedliście! Mieścina wydaje się spokojna i zajęta swoim życiem. Co jakiś czas tylko ktoś spogląda na naszego zakurzonego Landa. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w stronę górskich szczytów. Piękne są! Słońce już delikatnie zachodziło doświetlając żółtawe trawy pagórków, kiedy zatrzymaliśmy się koło nowo wybudowanej cerkwi. Jeszcze nie skończona świątynia położona pomiędzy szczytami nad krętą drogą daje odczuć duchową równowagę tego miejsca. Robimy parę zdjęć i ruszamy dalej szukając miejsca na nocleg. Po przejechaniu paru kilometrów szutrową drogą przez las postanawiamy zatrzymać się na małej łączce tuż przy samej drodze. Podczas przygotowań do kolacji, drogą którą przyjechaliśmy przechodził, jak się później okazało, pasterz. Lekko chwiejnym krokiem, z uśmiechem i śpiewem na twarzy zatrzymał się obok nas. Zapytał po francusku czy przyjechaliśmy tu polować na niedźwiedzie, co bardziej zrozumieliśmy po śmiesznej gestykulacji.
Ekipa z Krakowa. |
Chłopaki pokazali nam fajny staw, do którego woda spływa ze źródeł wprost ze szczytów gór. Tym razem udaliśmy się tam pieszo. Spotkaliśmy tam grupkę polaków z plecakami. Dalej udaliśmy się szlakiem kilku cerkwi. Jedne stare drewniane, ledwo trzymające się w całości. Inne nowe, wielkie, betonowe. Kosztownie zdobione zapraszają wiernych. Skręciliśmy w prawo kierując się znakiem ku kolejnej świątyni. Przejechaliśmy wioskę. Droga zamieniła się w wąski szlak, na którym ledwo mieścił się nasz Land Rover. Minęliśmy kilka domów, po czym zaczęliśmy wspinać się pod górę. W ruch poszedł reduktor i blokada. Wg. obliczeń i Garmina powinniśmy być na miejscu już jakiś czas temu bo tej dróżki nie ma na mapie. nagle wyjechaliśmy na kawałek płaskiego terenu. Jakieś pobojowisko. Budynek mieszkalny, trochę gruzu, trochę drewnianych belek, jakaś maszyna, stodoła, traktor. W naszym kierunku wybiegł mężczyzna. Rozmawia po angielsku. Jest studentem z Baia Spire. Dowiadujemy się od niego, że miejsce w którym się znajdujemy to pozostałości po bardzo starej drewnianej cerkwi, która została zniszczona, a w jej miejsce zostanie postawiona nowa. Oprowadził nas po dolnym ołtarzu i zachwycony naszą obecnością podarował nam dwa obrazki Marii i Jezusa oraz modlitewnik oczywiście w języku Rumuńskim. Bardzo miłe doświadczenie.
Wesoły Cmentarz - Sapanta. |
W Sapancie spotkaliśmy dwie kobiety z Uniwersytetu Poznańskiego, prowadzące badania socjologiczne. Dowiedzieliśmy się od nich, że rodziny Rumuńskie są w większości wielodzietne, a starsze rodzeństwo przeważnie przez długie lata zarabia pieniądze za granicą przysyłając je swoim rodziną. Dzięki temu pewnie, ość częstym widokiem w Rumunii są auta na angielskich tablicach rejestracyjnych.
Postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy i pokręcić się po ścieżkach i pagórkach. Widoki jak zwykle zapierały dech szczególnie wtedy, kiedy droga, która jechaliśmy, zwężyła się na tyle, że musieliśmy przeciskać się Landem przez chaszcze. W jednym momencie, na naprawdę stromym odcinku zahaczyłem Landowym bagażnikiem o większe drzewko. Jako, że nie było możliwości cofnięcia się więcej niż 10cm, zmuszony byłem przepchać nogą drzewo tak, by zsunęło się po bagażniku z auta. Trochę stresu przy tym było. Po wieczór postanowiliśmy rozbić namiot na małej polance. Za plecami mieliśmy ogromną skalną ścianę zupełnie niepasującą do otoczenia a przed nami, piękny widok na dolinę wypełnioną czerwonymi dachami małej wsi.
Pasterski piesior. |
Następną noc spędzamy nad rzeką Raul Somes. Równej wysokości trawa na brzegu zdradza nam, że jest to kolejne pastwisko roślinożernych stworzeń o czym przekonujemy się z rana kiedy odwiedza nas, tym razem dla odmiany, stado krów. Są na tyle ciekawskie, że nie przeszkadza im nasze towarzystwo i odważnie podchodzą na odległość paru metrów. Dziwne i krępujące to uczucie kiedy kilkanaście krowich par oczu wpatrzonych jest w ciebie.
Najbardziej ciekawska krowa. |
Kolejną, dwudziestą pierwszą noc spędzamy w... Landzie gdzieś pod Sosnowcem.
Rumunia to bardzo przyjazny kraj wbrew wszystkim legendom i opowieścią, które usłyszeliśmy od znajomych w Polsce. Ludzie są naprawdę przyjaźni i chętni do pomocy nawet w dziwnych sytuacjach czy miejscach. Jeżeli ktokolwiek zapyta, czy pojechalibyśmy tam jeszcze raz, bez wątpienia odpowiemy, że na pewno nie jeden! ;)
Gdzieś w Maramuresz. |
Rumuńskie Aro. |
Pamiątki z Morza Czarnego. |
Gdzieś w Górach Bihor. |
Okolice Transalpiny. |
Cerkwia - Maramuresz. |
Maramuresz. |
Jabłka zrywane z dachu Landa - pyszne! |
Ręcznie robiona pamiątka. |
Jeden z kilku wąskich szlaków Maramuresz. |
Twierdza Ponor od środka. |
Gdzieś w Górach Bihor. |
Koniki. |
Maramuresz. |
Jedna z wielu przydrożnych studni. |
Błotne wulkany. |
Białe kalosze - Bułgaria '84 i Maramuresz 2011. |
Cerkwie i Magda w pożyczonej spódnicy. |
Ciekawska i głodna sarna. |
Przebyta trasa. |